Pchełka przynosi na serwetce tabletki. Raz, dwa, trzy – podopieczna toczy tabletki po serwetce. Toczy, liczy, liczy, toczy… Patrzy na Pchełkę i mówi, że wczoraj nie miała ich tyle. Ruchliwa Pchełka biega, toczy, liczy, liczy, toczy, biega i mówi po swojemu, że wczoraj też dostała takie same. Ja, jako że kobieta o imieniu Demencja była mi wtedy jeszcze obca, a Pchełka sprawiała wrażenie nieco chaotycznej, z przerażeniem patrzyłam na wszystko. Sytuacja jeszcze nieraz się powtórzyła. Miałam wrażenie, że opiekunka jest nierozgarnięta i niechcący truje podopieczną, wydając złe tabletki.
Kto z Was lubi grać w chińczyka? Raz, dwa, trzy… Po niemiecku ta gra nazywa się „Człowieku, nie złość się”. Ciekawa nazwa, biorąc pod uwagę, że grę wyciąga się za każdym razem, gdy traci się kontrolę nad podopieczną. Gdy ta chce iść do domu, będąc w domu. Gdy bywa agresywna, zdezorientowana lub po prostu znudzona. Tak więc nie złość się, człowieku, i zagraj ze mną w chińczyka! Dla mnie w tamtym okresie chińczyk to był tylko chińczyk. Dopiero czas pokazał, że chińczyk to aż chińczyk.
Szykuję sama śniadanie. Podaję tabletki. Raz, dwa, trzy… Toczą się tabletki, toczą… Helga patrzy na mnie i mówi: „Wczoraj były inne”. Oczy wychodzą mi z orbit. Szczęka opada. Podchodzę do Helgi. Toczę tabletki. Raz, dwa, trzy… Mówię: „Takie same, takie same”. W odpowiedzi teoria spiskowa, że chcę ją otruć. Dar przekonywania, próba wzbudzenia zaufania, rezygnacja… Nagle ulga! Podopieczna odzyskuje na chwilkę zdrowy rozsądek. Połyka tabletki i pyta, gdzie tu jest recepcja. Chce zapłacić za pobyt w pensjonacie. Witaj, Demencjo!
Dlatego pewnego dnia, gdy po kilku minutach ciszy zobaczyłam, jak Helga schodzi z pierwszego piętra z torebką pod pachą i workiem po papierze toaletowym, wypchanym po brzegi, nawet nie protestowałam. Postanowiłam pozwolić jej „pójść do domu”. Helga wyszła, ja za nią. W samo południe. Słońce grzało. Popatrzyłam na chorą pełną determinacji. Na worek, z którego wystawały peruka, pantofel, szczoteczka do zębów. Na kurtki przerzucone przez ramię, które zdołała jeszcze złapać na progu, i pomyślałam, że to dla mnie za dużo.
Poszłyśmy na cmentarz. Prosto na grób jej małżonka. Postałyśmy chwilkę. Odchodząc, zapytałam, czy teraz mi wierzy, że jej mąż nie żyje. Popatrzyła na mnie i spytała, o czym mówię. Ręce mi opadły. Powiedziałam, że przecież właśnie stałyśmy nad grobem jej męża. Ona spokojnie odparła, że przecież to był grób jej ojca. Na chwilę zgłupiałam, szybko jednak pozbierałam myśli. Cofnęłyśmy się parę metrów do grobu jej męża. Popatrzyłam na pomnik i widoczne tam nazwisko. Stwierdziłam, że jeśli to byłby jej ojciec, to nazwisko byłoby inne. Ona przyjęła nazwisko po mężu. Nie zaprzeczyła. Przeczytałam głośno rocznik. Nagle zalała się łzami. Czułam się jak sadystka. Helga szła, płacząc i dziękując mi za to, że pokazałam jej grób męża. Twierdziła, że nie wiedziała − dzieci z pewnością nie chciały, żeby cierpiała, i jej o tym nie powiedziały
Faktycznie pierwsza karetka przyjechała bardzo szybko. Mężczyźni zajęli się „babcią”. Ja biegałam i próbowałam włączyć dodatkowe lampy. Panował półmrok. Większość kontaktów i lamp nie działała. Zjawiła się druga karetka. Za nią przyjechał samochodem osobowym lekarz. W salonie zrobiło się tłoczno. Gromada wielkich chłopów przysłaniała i tak już słabe światło padające z sufitu. Mimo sprzeciwów Gerdy zabrano ją do szpitala.
Gdy zaczęła się wypowiadać o uchodźcach, że powinno się ich zagonić do pracy za 1 euro na godzinę (w Niemczech często do tzw. 1 euro Job kierowane są osoby bezrobotne, które pobierają świadczenia socjalne), żeby nie stali całymi dniami w grupkach bezczynnie, myślałam, że eksploduję. Sama narzekała, że pracuje za 10 euro na godzinę. W czym taki uchodźca jest gorszy od niej, że ma zarabiać jedną dziesiątą tego co ona? Znając swój temperament, postanowiłam się nie wtrącać. Sama byłam obcokrajowcem. Być może mnie też z ogromną chęcią pogoniłaby do pracy za 1 euro na godzinę.
Klaudia:
Gdy ujrzałam Klaudię, trochę się przestraszyłam. Wyglądała jak Baba Jaga – bardzo stara Baba Jaga. Leżała w fotelu przykryta kocem, sprawiając wrażenie, że chodząca to ona nie jest. Miała na sobie fartuszek i chusteczkę. Chwilę stałam, zastanawiając się, czy jest sprawna. Obok fotela stał wózek inwalidzki. Byłam wściekła na siebie. Nie mogłam uwierzyć, że firma, wiedząc, że pracuję tylko z osobami chodzącymi, wysłała mnie na takie zlecenie. Bałam się jednak zapytać wprost o stan zdrowia podopiecznej.
...
W niedzielę rano, schodząc na śniadanie, zauważyłam, że łóżko podopiecznej tym razem nie jest pościelone. Przywitałam się ze starszą panią, która siedziała goluteńka na sofie w jadalni. Jak co dzień posprzątałam bałagan w zlewie i poszłam pościelić łóżko. Dotychczas widziałam je wyłącznie przykryte narzutą. Patrząc na porozwalane bebechy, nie za bardzo wiedziałam, co z nimi zrobić. Trzy kołdry, dwa koce, cztery podusie i multum jaśków. Gdy pociągnęłam koc, wyleciał z niego termofor. Poskładałam wszystko tak, jak uważałam. Wyrównałam górę, pamiętając o tym, co mówiła Hania, i wróciłam do kuchni przygotować śniadanie. Chwilę po śniadaniu, gdy walczyłam w zlewie z kocim zaschniętym przez noc talerzykiem, matrona poprosiła mnie do sypialni. Narzuta była ściągnięta z łóżka. Kobieta oznajmiła, że albo ścielę je tak, jak trzeba, albo w ogóle. Pokazała mi, która kołdra jak ma być złożona i gdzie powinna leżeć. Każda poduszka również miała swoje miejsce. Tak samo jak każdy jasiek. Trzy ostatnie znalazły się na wierzchu. Nie tak normalnie. Klaudia, po pańsku, w każdym jaśku wcisnęła róg do wewnątrz i ułożyła je na środku łóżka. Jaśki stały w równym rzędzie, tworząc coś na kształt trójzębnej korony. „Korona dla królowej”, pomyślałam. Starałam się zapamiętać lekcję. Nie lubię, gdy ktoś mi zwraca uwagę, że zrobiłam coś źle. Nie chciałam jeszcze raz pobierać tej lekcji. Seniorka powiedziała, że jeśli nie mogę sięgnąć środka łóżka, mogę sobie wziąć długą kuchenną łyżkę i wyrównać, żeby było na piątkę z plusem. Zaprowadziła mnie do kuchni i pokazała łyżkę. „Aha, to pewnie ten patyk, o którym mówiła Hania”, pomyślałam.
Odrzekłam, że jeśli przy niej nie ma nic do roboty, to najwyraźniej potrzebuje ogrodnika zamiast opiekunki. Zaczęłam tłumaczyć na innym przykładzie, że jak ktoś pracuje w biurze, a jest w firmie zastój, to żaden szef nie każe pomocy biurowej wyjść przed biuro grabić liści. Tym razem, oprócz wybałuszonych oczu, opadła jej również szczęka. W odpowiedzi usłyszałam, że owszem, szef ma prawo. Stwierdziłam, że może w jej świecie, nie w moim. Dzięki temu, że i tak nie zależało mi już na tym zleceniu, byłam niezwykle spokojna i odważna. Matrona natomiast gotowała się w środku, aż para wychodziła jej uszami. Gdyby była czajnikiem, to byłby z pewnością ten moment, w którym zaczęłaby gwizdać. Zamiast gwizdać, seniorka wyszarpała z szuflady kartkę i długopis. Powiedziała, że mam na niej napisać, co należy do moich obowiązków. Hm, jeszcze wypracowania dla podopiecznej nie pisałam. Stwierdziłam, że lepsze to niż mycie okien − jakiś intelektualny wysiłek. Przy okazji i korzyści będą. Każdy będzie wiedział, na czym stoi. Wysunęłam krzesło spod stołu, usiadłam i zaczęłam pisać. Klaudia przeraźliwie krzyknęła: „Po niemiecku!”. Lekko podskoczyłam na krześle, nie spodziewając się tego wrzasku. Zaczęłam pisać, uśmiechając się kącikiem ust. Myślałam, jakim musiałabym być głupkiem, pisząc Niemce wypracowanie po polsku. Przecież na Google kobieta sobie by chyba tego nie przetłumaczyła. Różnie może być. W końcu mogło trafić na kogoś ze słabszą znajomością języka. Seniorka musiałaby wtedy zapłacić za tłumacza. Być może o tym właśnie pomyślała Klaudia, krzycząc: „Po niemiecku!”. Studiowałam w Niemczech. Nie takie rzeczy się pisało. By zdać maturę, pisałam o Unii Europejskiej, globalizacji, związanych z tym korzyściach. To było już jakieś piętnaście lat temu. Wtedy byłam głupiutka i dałam radę. Dziś jestem mądrzejsza. Na własnej skórze doświadczam korzyści wynikających z otwartych granic. Przecież potrafię napisać Niemce, w jakim celu wpuścili mnie do jej kraju.
Pod koniec tygodnia miałam dość wspólnych posiłków i jej uwag. Gdy podałam bigos z kiszonej kapusty, a ona zaczęła się krzywić i wybrzydzać, spokojnym głosem spytałam, czy chociaż raz mogę zjeść obiad w spokoju. Jeszcze nie skończyłam tego mówić, gdy matrona sięgnęła ręką do mojego talerza. Złapała garść gorącego bigosu i bigos wylądował na mojej bluzce. Tego było za już za wiele. Wstałam w krzesła i całą zawartość bluzki zrzuciłam w jej kierunku. Myślałam, że stara wiedźma, którą była w tym momencie w moich oczach, zrozumie, że to nie było miłe, i się uspokoi. Trafiłam jednak na niezłego diabełka. Seniorka, podobnie jak ja, chciała pokazać, kto tu rządzi. Ponownie sięgnęła ręką do mojego talerza. Odwróciłam się, by uniknąć ciosu bigosem. Poczułam, jak ciepła kapusta spływa mi po plecach. Zaczęłam się śmiać. W ogóle nie spodziewałam się drugiego ciosu. Zresztą tak samo jak i pierwszego. Stało się. Śmiejąc się, poszłam po schodach do mojego pokoju zmienić bluzkę. Szybko wróciłam, by posprzątać salon. Kapusta była rozrzucona po całym pokoju. Kawałki kiełbasy leżały na schodach. Staruszka pomogła mi zbierać. Nie mogła się nadziwić, że kapusta jest wszędzie. Była nie tylko na podłodze, ale także na suficie i ścianie. Kilka tygodni później resztki kapusty zauważył pracownik z Caritasu. Były zeschnięte i przyklejone do lampy. Ze spokojem odpowiedziałam, że Sofjencja rzucała kapustą. Krótkie „ha, ha” i nikt nie zadawał pytań. Znali podopieczną i wiedzieli, że jest trudna.
Pchełka przynosi na serwetce tabletki. Raz, dwa, trzy – podopieczna toczy tabletki po serwetce. Toczy, liczy, liczy, toczy… Patrzy na Pchełkę i mówi, że wczoraj nie miała ich tyle. Ruchliwa Pchełka biega, toczy, liczy, liczy, toczy, biega i mówi po swojemu, że wczoraj też dostała takie same. Ja, jako że kobieta o imieniu Demencja była mi wtedy jeszcze obca, a Pchełka sprawiała wrażenie nieco chaotycznej, z przerażeniem patrzyłam na wszystko. Sytuacja jeszcze nieraz się powtórzyła. Miałam wrażenie, że opiekunka jest nierozgarnięta i niechcący truje podopieczną, wydając złe tabletki.
Książka: Perły rzucone przed damy
Tagi: praca