Wtorkowe poranki w biurze zawsze są trochę przygaszone:wspomnienie weekendu zdążyło się już rozpłynąć, a donastępnego jeszcze bardzo daleko. Wszyscy piją kawę za kawą,garbią się nad laptopami i telefonami, bez entuzjazmumamroczą zdawkowe odpowiedzi.
Wbrew własnej wolizerkam na ekran, spodziewając się zalewu nieskładnychwiadomości, ale nic nie przyszło.
Podopieczna stwierdziła, że chce wracać do domu starców. Dowiedziałam się, że to już drugi, w którym była. W obu znalazła się na własne życzenie. Decyzję, że opuści i jeden i drugi ośrodek podjęła również samodzielnie. Przez chwilę przyglądałam się i słuchałam. Pierwszy dom starców był jednym z lepszych. Monika żartobliwie mówiła, że miał cztery gwiazdki. Przebywali w nim adwokaci, lekarze, dyrektorzy, prawnicy, artyści. Podopiecznej nie podobało się, że wszyscy już od rana chodzili tam ubrani w eleganckie ciuchy, z pełnym makijażem. To chyba były za wysokie progi na Marlen nogi. Natomiast w tym miejscu, z którego ją właśnie odebrałyśmy, ludzie byli dla niej za bardzo obleśni. Skarżyła się siostrzenicy, że nie może żyć w takich warunkach. Opowiadała, że mieszkańcy podczas posiłków parskają, kasłają, kaszlą, plują. Ktoś wyciągał protezę, ktoś inny zabrał jej widelec i go oblizał. Ona była za delikatna, by na to patrzeć. Faktycznie wyglądała super. Nie śliniła się, nie parskała i wydawało mi się, że mówi z sensem.
Nigdy nie rozumiałam, jak ludzie mogą być tak beztroskoobojętni na krzywdy wyrządzone tym, że idą za głosem serca
"Władza, jak wiesz, to przemijająca istota, a skrzydła jej zawsze do lotu rozwinięte".