Zrywy narodowe są jak podnoszenie kamieni: przy okazji wypełza wszelkie robactwo, które znajduje wreszcie wielkie słowa, by przykryć swoją wulgarność.
A czy pan nie wie, że uchodźca to kamień wśród kamieni? Dla swoich - zdrajca, dla obcych zawsze obywatel swojego państwa.
Wóz jechał ciepłą lipcową nocą. Pachniały nieśmiało oddychające liście. Kwiaty, gdzieś kwitły lipy, cienie, zasypane gwiazdami jaśminowe niebo, samolot z czerwonymi i zielonymi światłami, jak niebezpieczny żuk wśród świętojańskich robaczków. Bezbarwna ulica, brzęcząca pustka,...
Wysiedli i przeszli parę ulic pod górę, za zakręt. I nagle ujrzeli Paryż leżący u ich stóp. Rozległy, skrzący się, wilgotny Paryż. Z ulicami, placami, nocą, chmurami i księżycem, Paryż. Wieniec bulwarów, blady poblask pochyłości, wieże, dachy, ciemność rzucona w morze świateł. Paryż. Wiatr od horyzontów, połyskliwe doliny, mosty z cieni i jasności, smugi deszczu oddalające się ponad Sekwaną, niezliczone światła podjazdów, Paryż. Wyrwany nocy, gigantyczny ul brzęczący życiem, wzniesiony na milionach ścieków kanalizacyjnych, kwitnący ponad zaduchem podziemi, rak i Mona Lisa, Paryż.
Samochód prześlizgiwał się z wolna wśród paryskiej nocy. Deszcz dudnił po dachu zagłuszając wszystkie inne odgłosy. Łuk Triumfalny wychyną nagle ze srebrnej topieli i zaraz znowu znikną. Przesunęły się cicho Pola Elizejskie ze swymi oświetlonymi oknami. Rond Point pachniał kwiatami i świeżością jak barwna fala wśród dymu. Place de la Concorde majaczył jak ocean ze swymi trytonami i potworami morskimi. Z jasnymi arkadami przypłynęła rue de Rivoli, przelotny blask Wenecji, potem zbliżył się szary, odwieczny Luwr z bezkresnym podwórcem, migocąc wszystkimi oknami. Przemknęły mosty i nabrzeża, nierzeczywiste, zawieszone nad wolno płynącą wodą. Barki, holowniki przypominające swoim ciepłem świateł setki zacisznych domów. Sekwana, bulwary, autobusy, zgiełk, ludzie, sklepy. Żelazne kraty Ogrodu Luksemburskiego, za nimi park jak poezja Rilkego. Zapomniany, milczący cmentarz Montparnasse. Stare, wąskie, stłoczone uliczki, domy, otwierające się nagle ciche place, drzewa, drzewa, chylące się fasady, kościoły, pomniki, które nadgryzł ząb czasu. Uliczne latarnie święcące wskroś deszczu, pisuary jak małe fortece sterczące z ziemi, hoteliki, w których wynajmowano pokoje na godziny, a między tym uliczki z zamierzchłych czasów, uśmiechające się czystym rokokiem i barokiem frontonów, mroczne bramy jak z powieści Prousta...
Zrywy narodowe są jak podnoszenie kamieni: przy okazji wypełza wszelkie robactwo, które znajduje wreszcie wielkie słowa, by przykryć swoją wulgarność.