Socjologowie mają bardzo poważny problem, gdy chcą zająć się badaniem zamkniętych grup społecznych, które z jakichś powodów odsunięte są na margines życia społecznego; grup, o których nie mówi się prawie wcale lub też udaje się, że ich nie ma, a gdy już brane są na młyn publicznej dyskusji, przebiega ona zazwyczaj gwałtownie i skupia się wokół kontrowersji. Ciężko jest badaczowi przeniknąć do takiej grupy, wiąże się to z niebezpieczeństwem i całkowitym osamotnieniem, które, jeśli naukowiec chce uzyskać dobre materiały badawcze, jest konieczne. Bo jak przeniknąć np. do środowiska prostytutek, tak, by zbadać wszelkie aspekty prostytucji, opisać jej strukturę, hierarchię wewnętrzną i uwarunkowania, rozpoznać poziomy i różne jej formy, sklasyfikować klientelę? Badaczem musiałaby być kobieta lub kobiety, które poświęcając się dla badań zostają prostytutkami i w ten sposób próbują zebrać rzetelne informacje. Oczywiście badacze robią różnego rodzaju analizy i obserwacje, ustalają klasyfikacje, jednak ciągle brak im rzetelnych danych do całościowej charakterystyki zjawiska. Takich zamkniętych grup jest wiele: grupy przestępcze (gangi, związki mafijne), sekty, wszelkie mniejszości nieakceptowane społecznie. Skąd ten przydługawy monolog narzekań socjologa? Bo oto Michał Witkowski zamienia się w socjologa i spełnia marzenie każdego z nich. W Lubiewie „przenika” on do PRL-owskiego środowiska homoseksualistów i poddaje go dogłębnej analizie. Zadanie to było o tyle trudne, że homoseksualiści, których opisał, znajdują się na marginesie życia społecznego nie tylko przez swoją orientację, ale też dlatego, że są biedni oraz prowadzą plugawe, brudne życie wypełnione seksem i tylko seksem. Ich egzystencja to ciągłe przebywanie „w niższych rejonach dna”. Możemy ich spotkać przy dworcowych ubikacjach, nieopodal miejskich brudnych szaletów, w parku, gdy krążą w poszukiwaniu „okazji”.
Autor udostępnia nam specyficzny język jaki używany jest we wrocławskim światku homoseksualnym. Zapoznajemy się z kategoriami obowiązującymi w tym zamkniętym środowisku. Definiuje nam pojęcia takie jak: luj, pikieta, przeginanie się, popersi, i inne. Tworzy on całą klasyfikację różnego rodzaju pedałów, których wtedy i teraz można spotkać: ciotki elegantki, półcioty, stare ciotki, ciotki gotyckie, ciotki konsumpcyjne, ciotki z operetki itd. Zbiera w jedno miejsce wszelkie pedalskie osobliwości i kurioza tworząc „Wielki Atlas Ciot Polskich” tzw. „ciotowską księgę” w której możemy wyczytać pojedyncze losy największych i najsłynniejszych ciot w Polsce Ludowej i gdzie ukazuje się nam cała pedalska hierarchia od samej królowej na szczycie aż do samego zwykłego obiągacza na dnie. Autor opisuje nam dzień, a raczej noc z życia ulicznego pedała, skupiając się przede wszystkim na sztuczkach i sposobach, dzięki którym zaspokajał on swoje żądze. A sposobów jest wiele: od zwyczajnego zapłacenia za usługę poprzez upijanie swojej ofiary, a na przebieraniu się za kobietę kończąc, że wymienię tylko te najbanalniejsze. Michał Witkowski także siebie samego robi jednym z bohaterów książki i jako uczestnik-obserwator przekazuje nam relacje z pierwszej ręki. Niełatwo jest się dostać do tak zamkniętego środowiska, trzeba znać miejsca i ludzi. Na swoim przykładzie pokazuje on jak jako młody gej zapoznał się ze wszystkim bohaterami książki i jak wszedł w świat „bezdennej lubieży”. W genialny sposób Witkowski unika suchego, naukowego opisu poprzez oddanie głosu ludziom, z którymi rozmawia. Cała książka złożona jest z wywiadów i historii, które zostały mu opowiedziane. Z tych pojedynczych relacji możemy złożyć sobie obraz świata, który już nie istnieje, choć tworzą go prawdziwe miejsca. A historie te są śmieszne i tragiczne jednocześnie, groteskowe i nad wyraz realne. Bo jakże inaczej mogło wyglądać w PRL-u życie pedała? Kogoś, kto wtedy oficjalnie nie istniał? Witkowski pokazuje nam całkiem inny świat, który znajdował się gdzieś obok nas i przede wszystkim ludzi, którzy go tworzyli. Te dziwne osobowości nie potrafią odnaleźć się w dzisiejszej rzeczywistości i z wielkim resentymentem i nostalgią wspominają dawne czasy.
Odrzucać może czytelnika już na początku język jakim posługują się bohaterowie. No ale jakim językiem opisać dziką, brudną, niekontrolowaną męską homoseksualność? „Nie ma języka, żeby o tym mówić, chyba, że dupa, chuj, obciągać, luj”. Ten język nas odrzuca swoją wulgarnością, ale jednocześnie przyciąga, bo czujemy, że jest on adekwatny do tego co opisuje i czytając przeplatają się w nas uczucia obrzydzenia oraz rosnącej ciekawości. Autor użył chwytu, który kompletnie miesza nam w głowie i wprowadza zawirowania w nasze wyobrażenia postaci. Wszystkie cioty, żeby użyć sformułowania Witkowskiego, które o sobie opowiadają, robią to w rodzaju żeńskim: poszłam, kupiłam itp. W trakcie czytania kolejnej historii opowiedzianej w ten sposób, zaczynamy wyobrażać sobie, że faktycznie opowiada to kobieta i z trudem nasz umysł, pamiętając, że to historia pedała, sprowadza nas z powrotem na właściwe tory, ale tylko po to, by za chwilę znowu pobłądzić. W książce następuje zderzenie niejako dwóch pokoleń homoseksualistów. Tych starych, PRL-owskich pedałów z młodymi, nowoczesnymi gejami. I widzimy, że oba światy dzieli przepaść. Witkowski wyraźnie dystansuje się wobec tych wymuskanych lalusiów, którzy próbują naśladować heteroseksulny tryb życia: stały partner seksualny, wspólne mieszkanie, planowanie przyszłości, podział ról, swego rodzaju wyemancypowanie. Oni są dla niego oswojeni, ugłaskani przez społeczeństwo, gotowe ich zaakceptować, a jak zaznacza w jednym z wywiadów „inny musi być inny”, musi się odróżniać i być na marginesie inaczej przestaje być tym innym. Brak w tej książce wyraźnego zakończenia, jakiegoś spuentowania całości. W pewnym momencie czujemy wyraźny przesyt ciągłym i ciągłym czytaniem prawie identycznych opowieści o obciąganiu i drutowaniu. Pojawiają się coraz to nowe cioty jedna jeszcze bardziej doświadczona od drugiej, ale tak naprawdę żadna nie wnosi nic nowego, tylko opowiada kolejną wariację tej samej historii. Czujemy, że do niczego nas to nie prowadzi i że nic nie tracimy przerywając lekturę kilkadziesiąt stron przed końcem. Można to próbować uzasadnić budową książki, złożoną z luźnych historyjek, opowieści, anegdot, gejowskich ogłoszeń prasowych i internetowych. Dlatego też tak łatwo autorowi w każdym nowym wydaniu książki, a jest ich już pięć, dodawać całkiem nowe historie. Zarzuca się Michałowi Witkowskiemu, że przez sposób w jaki pisze o gejach i pedałach utrwala tylko krzywdzące ich stereotypy.
Może i faktycznie czytając nabieramy do nich obrzydzenia, ale jednocześnie poznajemy ich, oswajamy się z nimi, a dzięki temu potrafimy popatrzeć z sympatią na ich niełatwy pedalski los.
Tego jeszcze nie było! Michał vel Michaśka, ogolony na łyso i w bluzie z kapturem? Podróżujący drugą klasą TLK? Tak, a w dodatku prowadzi śledztwo...
TYLKO WITKOWSKI MÓGŁ NAPISAĆ TAKĄ AUTOBIOGRAFIĘ! Po koronki na suknię ślubną moja mama z babcią pojechały do NRD. W Polsce nigdzie nie można było...