Uratować Ziemię
Wyglądało to jednoznacznie źle. Zjawili się nagle, zaatakowali kluczowe punkty na Ziemi i wystraszyli wszystkich na dobre. Pozornie sympatyczne, acz przerośnięte chomiki, dysponujące technologią obcą naszym ziemskim gryzoniom. To byli ci pierwsi – Ruharowie. Po nich zjawili się ci drudzy – Kristangowie. Zaatakowali Ruharów i zmusili ich do ucieczki. Przywitaliśmy ich jako wyzwolicieli, mimo że też nie budzili sympatii. W końcu jednak ratującemu nas koniowi nie zagląda się w zęby. Pech chciał, że przez przypadek wziąłem czynny udział w walce. No fakt, jestem żołnierzem, ale byłem na przepustce i rozkoszowałem się zapachem prostej amerykańskiej prowincji. A tu bach! Inwazja. No więc z kilkoma znajomymi stanąłem do walki, choć jaka to tam była walka gołymi rękami. Nikogo nie zabiliśmy, nawet śmiechem. A nawet uratowaliśmy pewnego chomika. Co ciekawe, koniec końców okazało się to bardzo przydatne potem, ale wtedy była to dla nas nieznana przyszłość. Wracając do tematu – wdzięczna ludzkość zgodziła się pomóc wybawicielom i oddała do ich dyspozycji (najlepszych) synów i córki Ziemi. Wśród nich moją skromną osobę. Tym sposobem poleciałem w Kosmos – i to dalej niżbym sobie wymarzył w snach. Stałem się „mięskiem armatnim“ do walki z Ruharami. W zasadzie to nawet nie do walki, co do pomocy tym ostatnim w opuszczeniu pewnej planety będącej w ich posiadaniu. I tak się zaczęły moje nieziemskie wakacje. Wielka przygoda. W sumie bardziej zaskakująca niż kosmiczna inwazja, od której się zaczął ten cały bajzel.
I oto znowu mamy coś dla wielbicieli militarnego science-fiction – cykl Expeditionary Force autorstwa Craiga Alansona. Połączenie kilku świeżych pomysłów z całą gamą dobrze już nam znanych. Trudno dziś napisać coś, co by się czytelnikom z niczym nie kojarzyło. I tak jest z tą książką. Głównym bohaterem jest prosty kapral, Joe Bishop. To, że prosty, nie znaczy, że mało ważny. Jego rola rośnie ze strony na stronę, bowiem działa on niekonwencjonalnie i skutecznie zwraca na siebie uwagę. To właśnie Joe snuje coś na kształt wspomnień jak jakiś dinozaur militarnego rocka. To jego punkt widzenia jest tym najlepszym, bo jedynym. Wbrew twierdzeniom, że „jednostka zerem, jednostka bzdurą“, to właśnie Bishop odkrywa, pomaga, zmienia historię i napędza wydarzenia. To całkiem dobrze nakreślona postać, do tego z poczuciem humoru. Mimo – a może właśnie dlatego, że schematyczna – daje się lubić. Akcja jest dynamiczna, intrygująca i bogata w momenty zwrotne. Od połowy książki nabiera charakteru baśniowo-bajkowego, a to za sprawą Skippiego – sztucznej inteligencji, bytującej w kilku wymiarach (w naszej w postaci puszki ze stali nierdzewnej). Skippy staje się od momentu pojawienia drugą ważną postacią i zarazem niezgłębioną skarbnicą mądrości. Musiałem odkodować ponad zetabajt danych (...) zaskakująco zmyślnie zaszyfrowanych. Potem musiałem je zorganizować i zdecydować, co przeanalizować najpierw. I uporządkować sprzeczne dane. W sumie dla Skippiego to coś lepszego niż nudzenie się, manipulowanie innymi, strojenie fochów czy rozważanie poczucia własnej samotności we Wszechświecie. O tak, Skippy ożywia fabułę i równie skutecznie ją odrealnia.
Wydaje się, że Dzień Kolumba najlepiej czytać z przymrużeniem oka i pogodnym nastawieniem. Wtedy jest naprawdę ciekawie i wesoło. Nie irytują nawet kosmiczne rasy, zadziwiająco podobne do ziemskich zwierzątek i sytuacje, w których nasz lokalny bohater staje się bohaterem niemal galaktycznym. Miłym urozmaiceniem opowieści są walki oraz intrygi w które zostaje wmieszana ludzkość. Kolejna wizja mało pokojowej koegzystencji w Kosmosie nie jest porażająca czy ogromnie zaskakująca, ale bawi. Powieść jest sprawnie napisana i całkiem przyjemna w odbiorze.
Kiedy renegaci z załogi ,,Latającego Holendra" wrócili z pomyślnie ukończonej misji, Siły Ekspedycyjne ONZ sądziły, że Ziemia będzie bezpieczna przez co...
Gdy załoga ,,Latającego Holendra" odcięła nieprzyjaznym obcym dostęp do Ziemi, żołnierze Sił Ekspedycyjnych utknęli na planecie, którą nazwali Paradise...