Recenzja książki: Cranford
Cranford to prawdziwy "babiniec". Mieszkają tu głównie stare panny lub bezdzietne wdowy, które żyją w swoim świecie, nie zważając na zmieniające się mody, obyczaje. Ich światem jest Cranford. Dobrze się czują w swoim gronie, chociaż nieobce są im drobne niesnaski. Ich losy, wbrew pozorom, pełne są małych lub większych dramatów, tragedii, jednak nic nie jest w stanie ich złamać. Żyją skromnie, oszczędzają na świecach, dbają o przyzwoitość do tego stopnia, że pomarańcze spożywają w swoich pokojach.
Elisabeth Gaskell stworzyła szereg arcyciekawych postaci, które dodatkowo nabierają barw, gdy pozna się twarze aktorek odtwarzających ich role w całkiem interesującym, choć luźno opartym na powieści filmie. Mamy więc pannę Jenkyns, noszącej dumne imię Deborah, która jest strażniczką przyzwoitości Cranford, która dba bardzo o to, co wypada. Jej siostra, panna Matty, jest nieco bardziej „swobodna”. Przeżyła już nieszczęśliwą historię miłosną, jest niesamowicie prostolinijna i do szpiku kości prawa. Do obu pań w odwiedziny przyjeżdża panna Smith, która jest narratorką całej opowieści, która wprowadza nas do Cranford i przedstawia resztę towarzystwa. Poznamy więc damę, nieco wyżej urodzoną od swych przyjaciółek, która ma bzika na punkcie swego pieska. Inna z kolei spośród bohaterek opowieści szaleje na punkcie swojej krowy, której sprawiła nawet flanelową piżamę.
Każda z pań ma swój niezapomniany charakter, charakterystyczny sposób wypowiadania się, inny system wartości.
Mimo, że książka liczy niewiele ponad dwieście stron, zapada się w nią niczym w puchowe, cieplutkie piernaty. Jest ona niczym filiżanka gorącego kakao - rozgrzewa, ociepla, niesie wiarę, że wszystko w końcu się ułoży. Powieść wzrusza, ale również w chwilach wzruszenia grzeje serce. To opowieść, do której się wraca. Rzadko zdarzają się powieści, które z takim wdziękiem łączą humor, sarkazm, ironię z odpowiednią dawką wzruszeń. To klasyka, atrakcyjna także dla współczesnych czytelników.
Sprawdzam ceny dla ciebie ...