Zakres mroku
Mimo rozsadzającej Twoje ciało bezradności galopujesz dziko przez kolejne korytarze matni w jakiej się znalazłeś. Lecz tracisz rachubę czasu...
Powłóczysz nogami, a drzazgi z przegnitych desek boleśnie kaleczą Ci stopy, jednak Ty już tego nie czujesz. Oczy powoli Ci się zamykają, a ciało porusza się niezależnie od Twojej woli, jak gdyby umysł instynktownie parł naprzód, chcąc wydostać się z tej spirali złudzeń...
Rozchylasz nieco powieki, gdy wzdłóż kręgosłupa przechodzą Ci dreszcze, rozpełzając się po głowie. Czujesz chłód, przyjemny chłód, który koi zmęcozne wędrówką i poranione stopy. Przez niemrawo rozchylone powieki dostrzegasz nieznośny blask i kawalkadę poskręcanych, niewyraźnych, obłych kształtów. Otaczają Cię i napierają, kłebiąc się i przewijając przed zmęczonymi oczyma. Mimowolnie Twoje powieki unoszą się...
- Kto tam... - niezdarnie składasz sylaby w nadziei, że on lub oni pomogą Ci się stąd wydostać.
W źrenice oblwpione gęstą wydzieliną wdziera się nieznośny blask rozedrganych postaci. Kształty powoli nabierają wyrazu. Oniemiały podnosisz głowę rozglądając się z niepokojem. Nic Cię już nie zdziwi, nic... Ale...
Stąpasz po krystalicznie wypolerowanej powierzchni zwierciadła, w której odbija się Twoja pokraczna postać. Wszędzie wokół, także nad głową, wiją się te same, poskręcane sylwetki Twojej osoby, mieniąc się w płaskich powierzchniach lutster. Bezradnie łapiesz się za głowę i padasz na kolana, obejmując ją, jakby to mogło powstrzymać wdzierające się w nią zewsząd szaleństwo.
To Ty, to my...
Dotarłeś już do kresu swojego szaleństwa? Bezwiednie, w bezbrzeżnej rozpaczy pomnożyłeś je i zwielokrotniłeś jego wyrażenia. A może... po prostu się skończyłeś? Może Twój umysł nie był kiedyś tak prosty, i jednocześnie tak paradoksalnie skomplikowaną konstrukcją cudzych świadomości, z której nie potrafisz znaleźć drogi ucieczki. Teraz jednak nie zostało w nim już nic poza przesiąkniętymi spleśniałymi marzeniami fundamentami. Poza zrytymi bruzdami ścianami Twojej autonomii, z których płatami odłażą maski Twoich osobowości. I drzwiami dobrych chęci, które prowadzą donikąd.
Zawsze lądujesz w tym samym miejscu - w takim samym stanie. Gdzieś u kresu czy na końcu samego siebie, we wszystkich formach odniesienia do tego pojęcia.
Ale dalej czy wcześniej już nic nie ma. Nic poza Tobą. Poza nieskończoną liczbą smolistych otchłani, w której kłębi się zwalista bezradność.
Teraz już wiesz, że nic nie wiesz. Chociaż bez skali odniesienia nawet to pojęcie traci jakiekolwiek znaczenie. Zwłaszcza w tym miejscu.
Pozostaje Ci sie rozgościć.