Zakres mroku
Kiedy się zgubisz, powinieneś wrócić do początku, by odnaleźć właściwą drogę. Parzysz więc sobie ciepłej herbaty z miodem i cytryną. Puszczasz spokojną muzykę i zamykasz oczy. Rozkoszując się aromatem bursztynowego płynu, powoli i starannie zaczynasz kojarzyć fakty. Rozmyślasz i łączysz ze sobą wydarzenia, składając je w bloki logicznych ciągów, by móc, jak po okruchach chleba, odnaleźć drogę powrotną. Muzyka powoli znika, staje się odległa, niewyraźna, i rozmywa się w gamach niezrozumiałych dzwięków. I... Spadasz... Krzyczysz, lecz dzwięk Twojego głosu nie rozchodzi się w ciemnej pustce która Cię otacza. Lecisz coraz szybciej, a pęd powietrza wykręca Ci twarz. Wokoło przytłacza cię bezmiar czarnej, smolistej pustki, kłębiącej się i cuchnącej brei. Oczy zaczynają Ci łzawić a dłonie i stopy marzną od pędu powietrza, i po dłuższej chwili przestajesz mieć w nich czucie... To ciągnie się bez końca, bez końca... Jesteś już tym zmęczony, nie mając siły by się bać, zamykasz oczy. A przed sobą widzisz ciągnący się w nieskończoność ciasny korytarz. Za Tobą także. Przemarznięty do szpiku robisz chwiejny krok, z trudem zmuszając odrętwiałe kończyny do wykonania polecenia zmęcoznego umysłu. Jeszcze jeden... Zbutwiała podłoga, wyłożona przegniłymi deskami dudni i trzeszczy gdy Twoje bose stopy zostawiają odcisku w warswie kurzu, która ją pokrywa. Drzwi, pełno drzwi po obu stronach matni, wplecionych w linię pozółkłych ścian, z których farba odłazi płatami. Mrok spowijający korytarz wciska się w szczeliny Twojego ubrania, czmychając przed brudnym blaskiem, zucanym przez kołyszącą się u sufitu żarówkę. - Jest tu ktoś? Pomocy... - wydobywasz z zaciśniętych ust nieporadne sylaby, które wydzierają się ochrypłym szeptem i tłoczą przez nieznaną konstrukcję. Mijasz kolejne drzwi. Drewniane, karykaturalnie skrzywione, jakby mocował je ktoś zalany w trupa, lub też niespełna rozumu. - Jest ktoś...? - Kolejne skrzekliwe dzwięki przedzierają się przez przesycone zapachem pleśni i uryny powietrze. Do Twojego otępiałego umysłu dociera nagle, że ta sytuacja jest całkowicie surrealna. Przecież jesteś świrem. Ale to jest zbyt chore, nawet jak na projekcję Twojej zmąconej rzeczywistością i ogłupionej lekami wyobraźni. Albo zbyt prawdziwe...? Korytarz nie ma końca i nic się nie zmienia. Twoja dłoń instynktownie chwyta za pierwszą lepszą klamkę, sterczącą z krzywizny drzwi jak pazur. Nie są zamknięte. Pod lekkim naporem ustępują, a futryna przeciągle skrzypi, gdy wypychasz je w nieznany obszar. Dławiony strachem uchylasz je lekko i rzucasz okiem na to, co znajduje się za ich ohydną powierzchnią. Otwierasz szeroko oczy i trzaskasz nimi z całą siłą. Tynk sypie się ze ścian przeoranych bruzdami. Biegniesz przed siebie, otwierasz kolejne drzwi, uraczając przestrzeń za nimi tym samym histerycznym spojrzeniem i otwierasz kolejne, za którymi nie ma nic, prócz zapachu pleśni i niezliczonej ilości drzwi, wbitych w pokryte brudami ściany, na których żółtawy poblaks zarówki maluje niezrozumiałe wzory na płatach odlazłej farby. Bez zastanowienia wkraczasz w to samo miejsce...? I biegniesz, wyciskając z płuc resztki czystego powietrza i spazmatycznie zaciągając się fetorem tego miesjca. - Gdzie jestem?! Pomocy! - Drzesz się na całe gardło, a słowa urywają się w szaleńczym biegu. Otwierasz kolejne drzwi i wpadasz w następny, ciagnący się po zasięg wzroku korytarz. Oglądasz się za siebie cofając w tył. Drzwi są nadal w tym samym miejscu, a za Tobą ten sam korytarz. A za każdymi innymi drzwiami ten sam korytarz... Te same drzwi. Obracasz się raptownie, Twoją głowa wstrząsa coraz silniejszy, pulsujący ból. Smród tego miejsca sprawia, że ściany zdają się zacieśniać z każdym oddechem, pulsują nieznośnym pragnieniem wydostania się stąd! Padasz na kolana i podpierając się rękami otwierasz usta. Rzygasz. Cały szlam, który masz we krwi ulatuje przez nie, kreśląc na przegnitych deskach podłogi kształty, które spotyka się zazwyczaj na obrazach Dali albo Bosha. Ale to wcale nie odejmuje uroku temu miejscu, wręcz przeciwnie...