Wyprawa Alkonautów
-No ale uczyłem się dzisiaj na olimpiadę przecież 4 godziny, obiecałem, że nie będę pić
i obietnicy dotrzymałem.
-Masz tu natychmiast przyjść albo będziemy inaczej rozmawiać. Olimpiada już za 114 dni,
11 godzin i 53 minuty. Co ty sobie wyobrażasz, bez pracy i poświęcenia nic w życiu nie osiągniesz. Pospiesz się.
Załamany Liliput nie próbował już dyskutować. Przerwał rozmowę brutalnym wciśnięciem
przycisku z czerwoną słuchawką. Wiedział, że z rodzicielką nie ma żartów, więc
dostosował się. Pożegnał się z towarzyszami. Nie miał już czasu znajdywać i
pożegnać się z nowopoznaną dziewczyną, wiedział, że mama liczy mu sekundy.
Załamany zmierzał ku wyjściu. Odebrał kurtkę, opuścił klub.
Szybki niedługo po Lilipucie udał się do swojego kuzyna na urodziny. Na placu boju
pozostali jedynie Skryba i Dziadu. Ten drugi znowu zniknął, niby poszedł
tańczyć, ale już od dłuższej chwili zachowywał się dziwnie. Skryba nie
przejmował się tym, wiedział, że jego kolega ma różne fazy. Sam poszedł na
parkiet, gdzie znowu tańczył sam ze sobą, ewentualnie wierzgał głową i rękami
przy tych lepszych utworach. Przycisnął go pęcherz. Poszedł do toalety.
Tajemniczy osobnik, który wcześniej leżał na umywalce teraz spał pod pisuarem.
„Przesadził”, pomyślał Skryba. Otworzył kabinę. Porył się. Stał w niej Dziadu,
w rozkroku, z rękami uniesionymi do góry.
WIDZENIE
Tyran wstał
– Herod! – Panie, cała Polska młoda
Wydana w ręce Heroda.
Co widzę? – długie, szerokie, autostrad krzyżowych biegi,
Autostrady długie – nie dojrzeć – przez landy, Albionu brzegi
Wszystkie na zachód! –tam, tam w kraj daleki,
Płyną jak rzeki.
Płyną: -ta droga prosto do żelaznej bramy,
Tamta jak strumień wpadła pod skałę, w te jamy,
A tamtej ujście w morzu. –Patrz! Po niebie leci
Tłum aeroplanów – jako chmury wiatrami pędzone,
Wszystkie tam w jedną stronę.
Ach, Panie! To nasze dzieci,
Tam na zachód – Panie, Panie!
Takiż to los ich – wygnanie!
I dasz ich wszystkich wygubić za młodu,
I pokolenie nasze zatracisz do końca? –
Patrz! –ha! – to dziecię uszło – rośnie – to obrońca!
Wskrzesiciel narodu, -
Z matki obcej; krew jego dawne bohatery,
A imię jego będzie czterdzieści i cztery.
(zasypia)
-O kurwa, nie jest dobrze –Skryba był lekko zmieszany. Nie wiedział co robić z Dziadem.
Wytrzaskał go po twarzy, ten się obudził.
-Zadzwoń mi po taksówkę. –Dziadu chciał wracać do domu ale sam nie był w stanie wydobyć
swojego telefonu z kieszeni. Skryba zadzwonił po taksówkę. Odprowadził swojego
ziomka. Wpakował go do samochodu, od razu zapłacił, tak, żeby Dziadu mógł się
tylko wytoczyć będąc pod domem. Taksówka odjechała. Skryba wrócił do klubu.
Czas leciał. Potańczył. Maćka nie znalazł. Trochę porozmawiał z pozostałymi
znajomymi. Sucho, stwierdził. Podszedł do baru sprawdzić czy nie ma tam
przypadkiem jeszcze Pelka. Nie było go. „Pewnie zwinął się z Maćkiem”,
pomyślał. Spojrzał w prawo. Po raz pierwszy od dobrych kilku godzin ujrzał
Wonię. Nie była sama. Poleciała perwersyjnego ślimaka z jakimś chłopkiem, nie z
ich szkoły. „Ktoś jednak nasz zakład wygrał” –Skryba był zasmucony swoją
niemocą. Był na parkiecie, tańczył, nawet niedaleko od Niej. Pluł sobie w
brodę, zastanawiał się, dlaczego inni potrafią bez zażenowania chwycić
dziewczynę i porwać ją do tańca, choćby dyskotekowego, kiedy on stoi jak kołek.
Obmyślał misterny plan zmiany swojego usposobienia. W czasie rozmyślań zaczepił
go Macieląg.
Najpopularniejsze opowiadania
Inne opowiadania tego autora