Wygrałam walkę. O siebie.
Wygrałam walkę... O siebie…
Zawsze byłam wesołą, energiczną i otwartą osobą, nieodzowną duszą towarzystwa, nieustannie uśmiechniętą oraz od samego rana radośnie świergoczącą małą dziewczyneczką. Niestety w moim pokręconym życiu wiele spraw poszło zdecydowanie nie tak i w jakimś momencie straciłam tą dziecięcą beztroskę oraz ufność… I właśnie wtedy zostałam sama. Nikt nie chciał wysłuchiwać o moich zmartwieniach, bo ma swoje, a to przecież ja byłam tą od pomagania i dźwigania problemów całego świata. Nieuchronnie odwracali się wszyscy… Najpierw naturalnie wierny peleton koleżanek, a później rodzina. Nie miałam absolutnie komu powiedzieć jak strasznie jest mi źle, jak sobie nie radzę, jak już nie mam siły walczyć o każde dziś, a tym bardziej jutro, że zwyczajnie potrzebuję pomocy. Żadna z bliskich mi osób nie rozumiała ani nie chciała wiedzieć o moich bzdetnych kłopotach. Nawet mój obecny partner traktuje moje cierpienie, jako nie warty uwagi wymysł, użalanie się, malkontenctwo czy objaw nudy.
Wariuje, pragnę, kocham, nienawidzę… staje się jednym…
Dlatego znowu postanowiłam pisać opowiadania oparte na kanwach moich doświadczeń oraz rozterek i publikować je w sieci. Dzielę się sobą z zupełnie obcymi oraz przypadkowymi ludźmi, którzy jak się okazuje mają w sobie więcej serca, empatii i zrozumienia o tych „ukochanych” kroczących ze mną jedną ścieżką życia od zawsze. Dla owych wrażliwców stworzyłam stronę, dzięki której nigdy więcej nie będziemy się czuli ani wyobcowani ani odrzucani czy zwyczajnie sami…
Możliwe, że moje historie komuś pomogą, przyniosą ulgę, przywrócą wiarę, tchną do działania, wzruszą, rozbawią, wkurzą albo pozwolą choć na krótką chwilę oderwania od świata, do którego nie chcą, lecz muszą należeć…
***
Był miłością mojego życia. Kochałam go każdą najmniejszą cząstką siebie. Byłam w stanie zrobić dla niego wszystko. I robiłam. Nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Tęskniłam nawet, gdy wychodził na krótką chwilę. Byłam, gdy mnie potrzebował. Czekałam, gdy wracał po pracy. Ale czekałam również, aż się zmieni. Aż wreszcie przestanie sięgać po używki, aż przestanie zdradzać, aż porzuci swoje złe zachowanie i podłe przyzwyczajenia, aż poukłada swoje życie, aż w końcu pójdzie do lekarza i zdecyduje się na leczenie oraz fachową pomoc. Przecież za każdym razem mówił, jak bardzo mnie kocha, za każdym jednym pieprzonym razem obiecywał poprawę. Przecież wszystko, co robił, robi, ma w planach to z myślą o mnie.
Tylko za każdym razem potrzebował więcej czasu, prosił grzecznie o wyrozumiałość oraz cierpliwość. A ja w swojej naiwności, bezgranicznej wierze i miłości trwałam miesiącami u jego boku zawieszona, gdzieś w próżni „poczekalni” próbując zrozumieć jego i wytłumaczyć swoją głupotę. Uczucie wymaga poświęceń i moim obowiązkiem jest potulnie czekać na jakiś pozytywny rozwój sytuacji. Lecz ból, który narastał, kumulował, wrzał i buzował stał się w pewnym momencie nie do zniesienia. Wszelkie próby rozmów, prośby, błagania, lamenty, rozpaczliwe krzyki, nieme łzy o postęp albo choćby drobną wolę czy minimalną chęć o to, aby już tak mocno nie bolała ta obojętność.
Abym mogła zacząć cieszyć się nareszcie tym szczęściem, tą relacją, tym upragnionym RAZEM…
Z czasem żeby ochronić siebie, w miejsce cierpienia wstawiłam tępy marazm. Pewnego dnia zagościł w mojej głowie i tak już do dziś pozostał. Niestrudzenie zabijał krok po kroku moją bezcenną wrażliwość oraz zdolność do kochania. Powoli zabierał palący smutek tęsknoty, durne myśli, pragnienie bliskości, poczucie więzi…
Stopniowo miłość mojego życia stawała się obca, a ja po prostu zimna, oschła, pusta… On dalej udawał, że tego nie widzi, a może naprawdę nie chciał dostrzec tej rzeczywistości. Butnie uważając, że skoro mógł mnie traktować w taki sposób, jak dotychczas, to z całą pewnością i w tym n-tym przypadku metamorfoza nie jest konieczna.
Aczkolwiek ja już wtedy postanowiłam odejść… „Odchodziłam” przez wiele miesięcy… I przez wiele miesięcy głośno mówiłam o swojej rozpaczy, na co się nie godzę, co mnie krzywdzi, z czym nigdy się nie pogodzę ani czego nie zniosę… „Później” byłam tylko już tylko oziębła, straciłam wszelką ochotę dialogu, dzielenia się swoim życiem, a przede wszystkim łóżka.
I nagle budzę się z tej wiecznej miłości…