WOLNOŚĆ
Chłonę ludzi jakimś tajemnym,wewnętrznym zmysłem. Nie potrzebuję rozmów...
Lęk – oswajam go na różne, sobie tylko znane sposoby. Bawię się z nim w chowanego. Jak dotąd nigdy nie wygrał, choć jest wielki i ma swoje sposoby..
Wystarczy drobny szczegół - wzór na ścianie, taki jak w domu. Widok kredek ustawionych na przedszkolnym parapecie i zaczynam się bać. Już dobrze. Już nie jestem dzieckiem – odprowadzam tylko córki - moje słońca dwa, na tym smutnym niebie. Są szczęśliwe i tylko to się liczy. Młodsza pięknie śpiewa, a starsza kocha zwierzęta. Kiedyś oswoiła nawet wróbla. Jadł jej z ręki i nie opuszczał na krok...
Jak dopada mnie dół, zawijam się w koc, mam nawet specjalny w pracy. Gdy nie ma klientów kładę się na podłodze. Przypominam sobie dobranockę z dzieciństwa, w której mama miś, o cudownie ciepłym głosie całą noc szukała swojego, zagubionego w lesie synka. Lubię wspominać moment, w którym wreszcie go znalazła. Długo go tuliła...
Czasem się modlę, bo to chyba modlitwa - przywołuję do siebie coś, co jest niemożliwe do wyrażenia słowami. Coś jak miłość, spokój, ciepło. Dotykam Boga, ot tak sobie, w środku dnia, kuląc się z bólu, na podłodze w pracy. Czy to możliwe? Trwam sobie w błogim, świętym stanie i to moja modlitwa. Czasem znajduję to, będąc z drugim człowiekiem. Jednak są to rzadkie, acz piękne chwile.
Nie mam dokąd wracać... Nie mam ulubionych miejsc, szalonych wspomnień z liceum, ani najlepszej przyjaciółki. Wiszące wciąż nade mną poczucie winy zagłuszyło każdy okruch radości.
No może jedno wspomnienie warte jest uwagi...Taki mały kościółek, do którego przychodziłam czasem wypłakać się po szkole. Tam też brałam ślub...Do tego kościoła, to chyba najtrudniej się przyznać, szczególnie dziś...Może nawet trudniej niż do pokręconego dzieciństwa i infantylnej bajeczki o misiu...
Mam tam swój ulubiony kąt, z tyłu, pod schodami...Cisza, spokój, nikt ode mnie nic nie chce. Pamiętam, że jako dziecko delektowałam się ładem, wypastowanymi butami, rodzinami i staruszkami pachnącymi naftaliną. Był w tym porządek, którego potrzebowałam. No i Jezus i Maryja. Płakałam jak już naprawdę nie mogłam wytrzymać, wiele zła na świecie, więc nie chciałam zawracać im głowy. Wystarczyło mi, że są.
Do Maryi modliłam się, jak jeszcze wierzyłam, że moja mama kiedyś mnie pokocha. Teraz jakoś nie potrafię...
Myślę czasem o Ani...
U niej było, jak u mnie. Teraz chodzi po mieście elegancko ubrana, zbiera pety i butelki. Mówi, że była w niebie i chce tam wrócić. Podobno schizofrenia, czy coś takiego. Zabrali jej dzieci.
Zastanawiam się czasem, jak to się stało, że wytrzymałam. Nie skończyłam, jak Ania?
Może uratowały mnie książki? Pożerałam je, po dwie, trzy naraz. W nich odnalazłam lepszy świat.
Ale najbardziej, to chyba mi pomaga niezrozumiały pęd ku czemuś - znowu nie wiem jak to nazwać - może to Bóg?