Wieczór listopadowy
Wieczór był zwyczajny, jesienny; niebo poprzecinane ścieżkami malutkich światełek. To lamp
poświata w mglistych oparach unosiła się kolorową tęczą i tworząc tęcz
maleńkich sieć oplatała cały horyzont. Wstałem zachwycony widokiem tym i
otwierając okno, nogę już na parapet stawiałem śmiało, acz niepewnie.
Niepewność ogarniała i stawała się ścianą niewidzialną, lecz odgradzającą; z
pozoru nie istniejącą, ale jednak zatrzymującą w obecnym stanie. Otworzyłem
jednak drugie skrzydło okna i przebiłem ścianę - wyskoczyłem wprost na balkon,
z niego łatwo już schodami w dół, na podwórze. Obejrzałem się na dom, gdzie
rodziców cienie przez szyby wychylały się na ziąb jesienny. Dobrze, że cienie
były to tylko – nie marzli przynajmniej. Mnie zimno nie było, podniecenie na
myśl o tym, co zrobiłem, a co zrobię jeszcze zaraz wspaniałego, napędzało moje
serce i ciało nie stygło ani na chwilę, mimo chłodu, za ciepło było ciągle.
Myślałem tylko o tym, co stać się miało.
Rozpędu nabierałem, a ściana niepewności znikła już zupełnie. Biec zacząłem, lecz
niedługo, bo otóż znów przede mną stanął płot. Płot zwyczajny, prosty,
drewniany; gdzieniegdzie zielony mech obrastał go; od lat kilku czekał na nowej
farby warstwy. Lekko przegnite deski
słabym uderzeniem rozkruszyć można było. Ale nie zrobiłem tego, ponieważ jawił
mi się on przeszkodą mocną, nagle na pięknej drodze wyrosłą, zamykającą mnie
znów. Kroków kilka odszedłem i z rozpędu pewnego płot przesadziłem, zatrzymując
się aż na drodze, która za płotem w górę prowadziła. Teraz dopiero majestat
wieczoru spostrzec mogłem w pełnej krasie. Nie dość tęcz tych kolorowych sieci,
która co kilka metrów ogniskiem jaśniała, w górze dziwy prawdziwe się działy.
Sierp srebrny niby nad wszystkim, niby władzę dzierżył, ale najlepiej widoczny,
więc najbliższy. Powyżej, większe stokroć i oddalone niezmierzenie gwiazdy
blask swój przebijały przez chmury liczne, ale rzadko po niebie rozsadzone.
Krasy jednak dodawało szczególnej tło widowiska – czerń. Czerń piękna,
prawdziwa, niemal absolutna, na której wszystko to rozgrywało się, wszystko to
podpięte było jak w teatrze na kurtynie. Zapatrzony tak, z zadartą głową
szedłem dalej. Wprost przed siebie. Z dumą w oczach, z zadziwieniem na twarzy, z
trzęsącymi się od podniecenia nogami szedłem. Po prostu szedłem, zadumany,
zadziwiony i podniecony, ze stoicko tkwiącymi w kieszeniach dłońmi. Nic nie
istniało ponad to widowisko nade mną gorejące. Szedłem wprost przed siebie,
wprost do nieba zdawałoby się. Skręciłem nagle w uliczkę wąską, gdzie schodki
szły w górę. Jednym susem trzy schodki betonowe zostawiłem w dole, potem małymi
kroczkami, uważnie, aby nie poślizgnąć się stąpałem. Schodki owe z betonu niby,
ale warstwą wilgoci pokryte świeciły także, a i co rusz zmiędzy nich mech
miękki niczym dywan się wyłaniał. Dotarłem na szczyt. Spojrzałem w dół, jaki
widok wspaniały kłębił się u stóp moich. Z lewej drzewa wystrzelały w oddali
smukłymi, czarnymi sylwetkami wprost ku niebu. Z prawej domy szare plątały się
w sieci tęcz mglistych. Byłem na górze!
Jawiły się przede mną nie tylko jednak niedokładne sylwetki, ale ściany wszystkie okna posiadały, w oknach światła, dzięki którym,
mimo firanek licznych, wchodzić do wnętrz mogłem. I patrzałem i wchodziłem. Dowolnie,
do co drugiego domu. Na dłużej przystanąłem, pławiąc się w luksusie
niesamowitym, w domu adwokata, który pod oknem ustawioną miał narożnie
przepiękną sofę, z tkanymi ręcznie materiałami, niczym przesławne perskie
dywany miękkimi. Dalej stała komoda. Lecz nie była to komoda, a dzieło sztuki
niesamowite. Rzeźbione w figury władców, rycerzy, mieszczan, rzemieślników,
chłopów, którzy jako żywi w polu zboża rznęli; a ręcznie, z największym
kunsztem to zrobione było. Dalej jednak oglądać nie mogłem, bo zbliżał się do
pokoju gospodarz i gdy za klamkę łapał, niepostrzeżenie przez okno czmychnąłem
wprost do domu lekarza. Stamtąd wyszedłem i postanowiłem dalej pójść, na
wprost, przed siebie. Nadal dymiący niemalże od gorąca, nadal zadumany i
podniecony z rozkołysanymi nogami ruszyłe
Szedłem i szedłem i nic nie czułem prócz tego, o czym marzyłem zawsze. Tak! Uciekłem od
świata, wyszedłem przez okno wprost do nikąd. Zagubiłem drogę, nie wiedziałem
gdzie jestem, ni jak wrócić do domu. Nie martwiło mnie to jednak wcale, bo tego
pragnąłem. Po to okno otworzyłem i wyskoczyć czelność miałem. Po to aby donikąd
pójść, aby wolnym być i w wolności móc się po prostu nigdzie pławić. Szedłem
więc dalej upojony wolnością. Szedłem już krokiem całkowicie pewnym, nadal zadumany,
podniecony stokroć bardziej, ale już ze spokojnymi nogami. Znalazłem
niespodziewanie się na skraju drogi jakiejś. Dokąd prowadzić mogła, nie
wiedziałem.
Świtać poczynało już i mgła tęcz i kolorowa gra na czarnym tle dogorywała i kończyła
się nade mną. Wschodziło ciemne, pomarańczowo po oczach bijące, chłodne i
niewesołe, jesienne słońce. Zobaczyłem, że znaprzeciwka, drogą idą ludzie.
Nagle wyrósł za mną płot. Płot misterny, murowany z okuciami na brzegach oraz
kantach i uniemożliwił mi krok w tył, odciął wolność, pozbawił ucieczki.
Przeskoczyć tym razem nie byłem w stanie. Musiałem iść, lecz iść do ludzi,
którzy wolność ograniczą, którzy będą myśleć, mówić, żądać, oceniać...