Wieczór listopadowy

Autor: arekk
Czy podobał Ci się to opowiadanie? 0

Wieczór był zwyczajny, jesienny; niebo poprzecinane ścieżkami malutkich światełek. To lamp poświata w mglistych oparach unosiła się kolorową tęczą i tworząc tęcz maleńkich sieć oplatała cały horyzont. Wstałem zachwycony widokiem tym i otwierając okno, nogę już na parapet stawiałem śmiało, acz niepewnie. Niepewność ogarniała i stawała się ścianą niewidzialną, lecz odgradzającą; z pozoru nie istniejącą, ale jednak zatrzymującą w obecnym stanie. Otworzyłem jednak drugie skrzydło okna i przebiłem ścianę - wyskoczyłem wprost na balkon, z niego łatwo już schodami w dół, na podwórze. Obejrzałem się na dom, gdzie rodziców cienie przez szyby wychylały się na ziąb jesienny. Dobrze, że cienie były to tylko – nie marzli przynajmniej. Mnie zimno nie było, podniecenie na myśl o tym, co zrobiłem, a co zrobię jeszcze zaraz wspaniałego, napędzało moje serce i ciało nie stygło ani na chwilę, mimo chłodu, za ciepło było ciągle. Myślałem tylko o tym, co stać się miało.
Rozpędu nabierałem, a ściana niepewności znikła już zupełnie. Biec zacząłem, lecz niedługo, bo otóż znów przede mną stanął płot. Płot zwyczajny, prosty, drewniany; gdzieniegdzie zielony mech obrastał go; od lat kilku czekał na nowej farby warstwy.  Lekko przegnite deski słabym uderzeniem rozkruszyć można było. Ale nie zrobiłem tego, ponieważ jawił mi się on przeszkodą mocną, nagle na pięknej drodze wyrosłą, zamykającą mnie znów. Kroków kilka odszedłem i z rozpędu pewnego płot przesadziłem, zatrzymując się aż na drodze, która za płotem w górę prowadziła. Teraz dopiero majestat wieczoru spostrzec mogłem w pełnej krasie. Nie dość tęcz tych kolorowych sieci, która co kilka metrów ogniskiem jaśniała, w górze dziwy prawdziwe się działy. Sierp srebrny niby nad wszystkim, niby władzę dzierżył, ale najlepiej widoczny, więc najbliższy. Powyżej, większe stokroć i oddalone niezmierzenie gwiazdy blask swój przebijały przez chmury liczne, ale rzadko po niebie rozsadzone. Krasy jednak dodawało szczególnej tło widowiska – czerń. Czerń piękna, prawdziwa, niemal absolutna, na której wszystko to rozgrywało się, wszystko to podpięte było jak w teatrze na kurtynie. Zapatrzony tak, z zadartą głową szedłem dalej. Wprost przed siebie. Z dumą w oczach, z zadziwieniem na twarzy, z trzęsącymi się od podniecenia nogami szedłem. Po prostu szedłem, zadumany, zadziwiony i podniecony, ze stoicko tkwiącymi w kieszeniach dłońmi. Nic nie istniało ponad to widowisko nade mną gorejące. Szedłem wprost przed siebie, wprost do nieba zdawałoby się. Skręciłem nagle w uliczkę wąską, gdzie schodki szły w górę. Jednym susem trzy schodki betonowe zostawiłem w dole, potem małymi kroczkami, uważnie, aby nie poślizgnąć się stąpałem. Schodki owe z betonu niby, ale warstwą wilgoci pokryte świeciły także, a i co rusz zmiędzy nich mech miękki niczym dywan się wyłaniał. Dotarłem na szczyt. Spojrzałem w dół, jaki widok wspaniały kłębił się u stóp moich. Z lewej drzewa wystrzelały w oddali smukłymi, czarnymi sylwetkami wprost ku niebu. Z prawej domy szare plątały się w sieci tęcz mglistych. Byłem na górze!
Jawiły się przede mną nie tylko jednak niedokładne sylwetki, ale ściany wszystkie okna posiadały, w oknach światła, dzięki którym, mimo firanek licznych, wchodzić do wnętrz mogłem. I patrzałem i wchodziłem. Dowolnie, do co drugiego domu. Na dłużej przystanąłem, pławiąc się w luksusie niesamowitym, w domu adwokata, który pod oknem ustawioną miał narożnie przepiękną sofę, z tkanymi ręcznie materiałami, niczym przesławne perskie dywany miękkimi. Dalej stała komoda. Lecz nie była to komoda, a dzieło sztuki niesamowite. Rzeźbione w figury władców, rycerzy, mieszczan, rzemieślników, chłopów, którzy jako żywi w polu zboża rznęli; a ręcznie, z największym kunsztem to zrobione było. Dalej jednak oglądać nie mogłem, bo zbliżał się do pokoju gospodarz i gdy za klamkę łapał, niepostrzeżenie przez okno czmychnąłem wprost do domu lekarza. Stamtąd wyszedłem i postanowiłem dalej pójść, na wprost, przed siebie. Nadal dymiący niemalże od gorąca, nadal zadumany i podniecony z rozkołysanymi nogami ruszyłe
 Szedłem i szedłem i nic nie czułem prócz tego, o czym marzyłem zawsze. Tak! Uciekłem od świata, wyszedłem przez okno wprost do nikąd. Zagubiłem drogę, nie wiedziałem gdzie jestem, ni jak wrócić do domu. Nie martwiło mnie to jednak wcale, bo tego pragnąłem. Po to okno otworzyłem i wyskoczyć czelność miałem. Po to aby donikąd pójść, aby wolnym być i w wolności móc się po prostu nigdzie pławić. Szedłem więc dalej upojony wolnością. Szedłem już krokiem całkowicie pewnym, nadal zadumany, podniecony stokroć bardziej, ale już ze spokojnymi nogami. Znalazłem niespodziewanie się na skraju drogi jakiejś. Dokąd prowadzić mogła, nie wiedziałem.
Świtać poczynało już i mgła tęcz i kolorowa gra na czarnym tle dogorywała i kończyła się nade mną. Wschodziło ciemne, pomarańczowo po oczach bijące, chłodne i niewesołe, jesienne słońce. Zobaczyłem, że znaprzeciwka, drogą idą ludzie. Nagle wyrósł za mną płot. Płot misterny, murowany z okuciami na brzegach oraz kantach i uniemożliwił mi krok w tył, odciął wolność, pozbawił ucieczki. Przeskoczyć tym razem nie byłem w stanie. Musiałem iść, lecz iść do ludzi, którzy wolność ograniczą, którzy będą myśleć, mówić, żądać, oceniać...

Najpopularniejsze opowiadania
Inne opowiadania tego autora

Musisz być zalogowany, aby komentować. Zaloguj się lub załóż konto, jeżeli jeszcze go nie posiadasz.

Forum - opowiadania
Reklamy
O autorze
arekk
Użytkownik - arekk

O sobie samym: "Polacy to naród idiotów"  J. Piłsudski
Ostatnio widziany: 2010-07-09 14:28:33