Wena
rofobicznym świecie biznesu jest całkowite
oddzielenie swojego życia zawodowego oraz prywatnego. Nawet taki
nieznaczny przejaw wizjonerskiego podejścia, podczas gdy akurat nie
spełniała się zawodowo, mógł świadczyć o pracoholizmie. Dużo czytała i
wiedziała, iż ten nałóg to najgorsze nieszczęście, jakie może spaść na
Bogu ducha winnego człowieka. Próbując uciec od tego, czego szereg
samozwańczych sztukmistrzów poszukuje przez całe życie, ruszyła na
spacer wzdłuż alei.
Było już sporo po zmroku i miejski park o tej porze odsłaniał całą
wyjątkowość, jaka tylko w nim była zawarta. Tylko idiota nie usłyszałby
muzyki w skomleniu bezpańskich psów. Ignorant nie zwracający uwagi na
głębie zniszczonego placu zabaw, z powodzeniem mógłby się ubiegać o
posadę rektora w wyższej szkole dla ograniczonych. Jego prawą ręką
zostałby prostak, niedoceniający przypływów adrenaliny towarzyszących
mijaniu na chodniku podejrzanych osobliwości. Wena nie była idiotką,
ignorantką ani prostaczką, toteż nietrudno sobie wyobrazić, jaki
koszmar musiała przeżywać próbując zachować banał myślowy w takich
warunkach. Walczyła jak mogła, jednak elokwencja bezlitośnie wdzierała
się jej do umysłu. Kiedy dwa razy udało jej się powtórzyć pod nosem, iż
jeden dodać jeden daje w sumie dwa, a natychmiast coś jej podpowiadało,
że równie łatwo miłość jednego i jednego może przynieść trzy. Kiedy
planowała wypełnienie pitu, nudne zeznanie pisało się wierszem, byle
prozaiczny temat nabierał znamion sztuki.
Tłumaczenie się okolicznościami budzi pogardę wśród najbardziej
wyrozumiałych prawników. Jednak znając tę sytuację dokładnie, nawet Sąd
Ostateczny by ją uniewinnił. To była chwila, wystarczył krótki,
stłumiony krzyk, a natychmiast opuściły ją wszystkie natrętne pomysły.
Grupa zwyrodniałych gimnazjalistek bez krzty wyrzutów sumienia okładała
samotną policjantkę. Kiedy skończyły, leżała pozbawiona przytomności.
Okiem laika nie dało się ocenić, czy żyła. Dla weny miało to, jednak
marginalne znaczenie, podeszła do poszkodowanej i wygodnie ułożyła się
obok. Była prawie tego samego wzrostu. Mundur był co prawda nieco
podarty, ale to nie mogło stać na przeszkodzie w realizacji jej
największego marzenia. Może nawet tak było lepiej, idealny strój z
pewnością dostarczyłby jej niepotrzebnej inspiracji. Wyjęła kosmetyczne
lusterko, które, jak każda kobieta, trzymała w nieodłącznej torebce, by
znowu potwierdzić swoją rację - jako pani władza wyglądała świetnie!
Muzykę z pracowni niezależnych artystów słychać było w całej kamienicy.
Młodzież bawiła się w najlepsze. Puste butelki po alkoholu wypełniały
każdy fragment wolnej przestrzeni. Obdrapana ściana była ozdobiona
wyjątkowo paskudnymi rysunkami. Goście siedzieli zebrani w kółko na
podłodze, rozmawiając na cały szereg banalnych tematów. Szczęśliwa
parka namiętnie kochała się na zniszczonej kanapie. Nikt nie zauważył,
że drzwi się otworzyły. Dopiero jej donośny krzyk pozwolił działać
nielicznym, przetrwałym, szarym komórkom. Muzyka nie ucichła, jak na
filmach, ale całkowicie przestała się liczyć. Wena stanęła na środku
pokoju i cierpliwie zmierzyła wzrokiem bawiących się.
- Obywatela Ciernistego znają? - zapytała, będąc dumna z profesjonalizmu zawartego w owym krótkim zdaniu.
Brak odpowiedzi wyraźnie nie poprawił jej humoru. Przechadzała się w
kółko po pokoju wymachując pałką, niczym modelka na wybiegu. Uzasadniła
pokrótce powód swojej wizyty. Mówiła, iż ten młody człowiek jeszcze
niedawno, chodził tak dookoła, jak ona, bawiąc się przy tym pewnie nie
gorzej niż inni. Że teraz właśnie jest pakowany w plastikowy worek w
pobliskim szpitalu. Ignorując błyszczący w oczach zebranych strach,
kontynuowała. Przedawkował ecstasy, pewnie to samo ecstasy, którego
należałoby szukać w pracowni. Wspomniała o psach, mających lada chwila
obwąchiwać pomieszczenie, więzieniu jakie czeka za posiadanie oraz paru
innych, rzeczach, o których większość ludzi wolałaby nie wied