Trzy dni temu
- Teraz mi nie uciekniesz – powiedziałem do siebie w przelocie. Wpadłem do sieni i impulsywnie zapaliłem światło. Zdębiałem, gdy zobaczyłem przylepioną do wewnętrznej strony drzwi kartkę, a na niej napis: „Przyjdź o 9 do starego domu na rogu Różanej i Żeromskiego”.
Miałem straszny mętlik w głowie. Nie wiedziałem czy udać się do podanego na kartce miejsca, czy jednak zostać w domu. A może powinienem z tym wszystkim pójść na policję? Nie wiem, cholera, nie wiem! Rozsądek podpowiadał mi, żeby iść na posterunek i policjantom przedstawić tę śmierdzącą zbrodnią sprawę, aczkolwiek serce wyraźnie mówiło, by wziąć zadanie we własne ręce i samemu dowiedzieć się, co tak naprawdę stało się w domu Paterków i co ja mam z tym wspólnego.
I że też musiałem zapomnieć zamknąć te przeklęte drzwi! Choć teraz i tak nie ma to większego znaczenia. Jest już dziesięć po siódmej, najwyższy czas coś postanowić. Od czwartej wypaliłem dwie paczki papierosów, jedna po drugiej. Myślałem, że pomogą. Nie pomogły.
Zgasiłem peta w popielniczce. Odsłoniłem firankę, uchyliłem okno i wyjrzałem na świat. Na dworze było szaro i ponuro. Zanosiło się na deszcz. Dzieciaki z pobliskich bloków grupkami wychodziły do szkoły. Stara Paplakowa zrobiła sobie spacer ze swoim nieznośnym jamnikiem, który w swoim krótkim życiu zdążył już obsrać wszystkie chodniki w Garwolinie.
Odetchnąłem jeszcze parę razy świeżym powietrzem, zamknąłem okno i zbiegłem na dół. W kuchni zrobiłem sobie musli – nie miałem w ustach nic od wczorajszego obiadu.
- Niech dzieje się, co chce – powiedziałem w końcu. Postanowiłem, że pójdę do tego domu na rogu Różanej i Żeromskiego i sam sprawdzę, co jest grane.
Narzuciłem długi, przeciwdeszczowy płaszcz i nacisnąłem kapelusz na uszy. Na dworze było nieprzyjemnie chłodno. Z nieba siąpił deszcz i tworzył na ulicach coraz większe kałuże. Ruszyłem szybko przed siebie. Na Stacyjnej złapałem taksówkę. Postaliśmy trochę w korkach, które miała zażegnać niedawno wybudowana obwodnica. Wysiadłem na Alei Legionów, podziękowałem taksówkarzowi i zapłaciłem za usługę. Skręciłem w ulicę Stefana Żeromskiego, minąłem Słoneczną i zacząłem wodzić wzrokiem w poszukiwaniu starego domu. Nie było to łatwe, zważywszy na to, że znajdowałem się na jednym ze starszych Garwolińskich osiedli, gdzie pełno było wiekowych, murowanych i do tego cholernie podobnych do siebie domków.
Znalazłszy się na rogu ulic Różanej i Żeromskiego aż oczy postawiłem ze zdumienia. Za gęstym szpalerem drzew dostrzegłem zaniedbaną kamienicę. Wysoka na trzy piętra, stała między innymi, niższymi budynkami, z którymi sąsiadowała ścianami. Zbudowana była z czerwonej cegły, miała pokryty papą dach i dubeltowe okna. Byłem pewny, że właśnie w tym miejscu miałem się stawić.
Drzwi kamienicy były otwarte. Spojrzałem na swojego roleksa. Była za piętnaście dziewiąta. Trudno, będę troszkę wcześniej – pomyślałem. Przeszedłem przez wąski korytarz, na którym leżał gruby, sznurkowy chodnik. Rozejrzałem się po pomieszczeniu i zawołałem:
- Jest tu ktoś?!
Odpowiedziało mi astmatyczne charczenie dochodzące z głębi domu. Skrzywiłem się nieco, ale postąpiłem za głosem.
- Tutaj! – Ktoś krzyknął. Głos dochodził z góry. Wbiegłem po schodach na pierwsze piętro i stanąłem przed masywnymi dwuskrzydłowymi drzwiami, zza których dobiegało pokaszliwanie. Zapukałem i wszedłem do środka.