Trawa jej z gęby wisi
Jest tutaj niedaleko góra. Niewysoka, jakieś dwieście metrów nad poziomem morza. To niewiele, ale nad morzem takie szczyty to już góry. Mój tato mówi, że to wzgórze. Pewnie ma rację, on zawsze ma rację. Bardzo dużo wie i jest bardzo silny. Raz nawet uniósł samochód za hak. Ale zaraz, czasami jednak się myli, kiedy zabroni mi wyjść na dwór, czy coś takiego, wtedy nie ma racji.
Na rowerze można wjechać na szczyt góry bez zatrzymywania. Jak się ścigamy z chłopakami, to się zdyszymy najwyżej, więc faktycznie nie jest wielka ta nasza góra. Ale to najlepsze miejsce do zabawy na świecie.
Zrobiło się ciepło i jutro jesteśmy ustawieni na pierwszą jazdę w tym roku. Zawsze najpierw sprawdzamy nasze trasy. Ciekawe, co się zmieniło, ile drzew się zwaliło i co zwierzęta napsuły. Dziki mam na myśli. Te świnie czasami tak trasy poryją, że wyglebić się można.
Ale najpierw zrobię przegląd roweru. Czekam właśnie na tatę, aż wróci z pracy. Weźmie rower na warsztat i nasmaruje łańcuch, napompuje koła na kamień, tak jak lubię, wtedy dopiero mam spida. Kiedyś wszystko rozkręcił, cały rower, potem nasmarował i złożył. To dopiero była jazda.
Zastanawiałem się, dlaczego po zimie zawsze coś trzeba robić przy rowerze, czemu nie można zwyczajnie wsiąść i jechać, przecież tylko leży w piwnicy. Jakby się stary robił, czy coś.
W tym roku może dostanę nowy, taki z dużymi kołami, dla dorosłych. Grosik i Smętek mają już takie. Pączek i ja jeździmy na BMXach, tak na nie mówimy, ale to zwykłe górale i już się ich trochę wstydzimy. Pączek może mniej się wstydzi, bo jego starzy nie mają kasy i pewnie długo jeszcze na nim pojeździ. Ale nie narzeka. Za to go lubię, nigdy nie narzeka i nie marudzi.
Jak dostanę nowy rower, dam mu pojeździć. Nie tak jak Grosik. Ten się nigdy nie dzieli, nigdy nic nie kupi, nawet gumą nie poczęstuje, a forsy ma jak lodu. Smętek może i by dał pojeździć, ale Grosik mu imponuje, dlatego zachowuje się przy nim tak samo.
Słyszę, że drzwi się otwierają.
– Tata! – wołam.
Biegnę do przedpokoju.
– Tato, tato!
– Siemasz synku, co tam? Coś taki podekscytowany? – Stawia torbę i zdejmuje buty.
– Zobaczysz mój rower, zobaczysz? Jutro umówiłem się z chłopakami.
Po co zdejmuje buty, możemy od razu zejść do piwnicy.
– Mówi się, 'na jutro umówiłem się z chłopakami'. – Zdejmuje kurtkę. – A jak lekcje?
– Odrobione. Na jutro umówiłem się na jazdę – poprawiam – to co, zobaczysz? Na pewno trzeba napompować koła.
– Poczekaj synku, umyję ręce, zjem obiad. Cześć kochanie.
Mama podchodzi, dają sobie buzi, fuj.
– Cześć. On tak odkąd wrócił ze szkoły. Zobacz mu ten rower, bo ci nie da spokoju. Lekcje odrobił od razu, przewidział, że będziesz pytał. Obiad już gotowy.
– Mmm, czuję.
Tato mnie mija i targa za włosy. Znów muszę czekać. Wiedziałem, że tak będzie.
Już myślałem, że nigdy nie zejdziemy do piwnicy. W końcu tata zrobił przegląd roweru. Nie chciał pompować opon na kamień, nigdy nie chce, mówi że tak mogą się łatwo przebić. Ale i tak zawsze napompuje, a ja jeszcze nigdy nie przebiłem opony.
Dzwoniłem do chłopaków, że jutro od razu po szkole jedziemy. Tylko Pączkowi się nie pochwaliłem, bo nie ma komóry.
Teraz wyglądam przez okno. Mieszkamy u stóp góry i ze swojego pokoju widzę wejście do lasu. Już jest ciemno i za nic bym tam nie wszedł. Góra jest trochę straszna po zmroku, szczególnie szczyt. Mieszka tam taki stary dziad w drewnianym domu. Cykamy się go strasznie. Podobno dawno temu mordował ludzi, którzy się tam zapuszczali jak jeszcze była tu wieś. Jest taki chudy i wysoki, a z twarzy podobny do Baby Jagi. Pączek mówi, że to na pewno taka chłopska wersja Baby Jagi. Wszystko się zgadza, chatka i baba, to znaczy chłop. Raz pogonił nas jego pies. Taki mały, czarny na krótkich nóżkach, wścieklizna straszna. Ledwo uciekliśmy przed tym diabłem tasmańskim.