To ci śmierć bo jednej śmierci niejedno oblicze
IV
Bo ja nie wiem, jaka może być śmierć, i jakie powiadomienie o śmierci. Słyszę pukanie do drzwi. Patrzę przez judasza, stoi policjant, zresztą na niebiesko umundurowany, jak jaki błękitny anioł. Otwieram. Przedstawienie (się), kto jest kto, czy ja to ja, a tamta pani, to matka moja. A ojciec, czy nazywa się tak i tak. Potwierdzam to i to.
– Ale nie ma ojca, poszedł do parku, za chwilę wróci.
Policjant ścisza głos.
– Niech pan usiądzie, niestety, nie mam dla pana dobrej wiadomości. Ojciec pana, Stanisław, nie żyje. Zmarł nagle, przewrócił się na ulicy. Prawdopodobnie miał zawał. Karetka reanimacyjna przyjechała, ale już nic nie dało się zrobić… A wie pan co, czy pana matka, czasami nie choruje na serce? Czy teraz można powiadomić ją o śmierci męża?
Zagryzam zęby, zaciskam oczy, chwytam się za głowę… Wreszcie wycedzam, jakoś gardłowo, jakieś słowa.
– No, jeśli nie trzeba… Nie wiem, nic nie wiem... Co mam zrobić…
– Musi pan za chwilę udać się…
Nie ma co, mam tu i tu, załatwić to i to. Pożegnaliśmy się więc szybko i głośno. Koniec sprawy (przynajmniej dla policjanta). Nie przyklęknąłem, nie przekląłem, nie odetchnąłem. Żałuję gorzko.
Zostaliśmy sami. Ja z mamą, a mama ze mną i z laską do podpierania się. No i co ja mam powiedzieć mamie. Powiedziałem więc, że policjant powiedział, że ojciec nagle upadł na drodze i że ojca zabrali do szpitala. Że muszę teraz iść tam i tam, i dowiedzieć się wszystkiego i dokładnie, że muszę sam zobaczyć i przekonać się, w co nie mogę uwierzyć. Ale że, z ojcem nie jest dobrze, bo go zabrali w ciężkim stanie, bo chyba miał zawał… Akurat, jakbym nie wiedział (właśnie od samego początku, czyli od policjanta), że minęło już kilka godzin, od kiedy lekarz stwierdził zgon. Chociaż teraz, to mogę jeszcze zobaczyć ojca, który kilka przecznic od domu leży (oczywiście, że pod eskortą policji) na poboczu drogi, zresztą przykryty czarną folią, i okryty chwałą współczucia przechodniów (z powodu nagłej i niespodziewanej śmierci). I jak widać, czeka, nie wiem tylko, czy bardziej na mnie, czy na trupiarkę z Krakowa, która ma go szybko usunąć, czyli zabrać. I w końcu zabierze, męża i ojca. Ale, czy na zawsze od żony, która już nie wychodzi z domu. I od syna, który niewiele lepiej (niż sama mama) pojmuje, co się dzieje. Jeżeli w ogóle ja, jak to ja, cały ja, kontaktuję cokolwiek (z otoczeniem i ze sobą samym).
V
Albo, ja nie wiem, jak mogłaby wyglądać moja śmierć, jaka zresztą już w dzieciństwie wyszła mi niebezpiecznie blisko naprzeciw. Ale widocznie, nie mniej, a nawet wyraźnie bliżej niż śmierć, było ze mną Szczęście - ten najważniejszy dla mnie anioł. Może miałem wówczas, góra osiem lat, było lato gorące, jak chyba wszystkie wtedy. No to od rana goniłem, nie jak zawsze wkoło domu, tylko te kila kilometrów nad rzekę, na kąpielisko. Jeżeli nawet nie zawsze cały się wykapać, to żeby chociaż nogi zamoczyć (byleby nie zamoczyć majteczek). No i, raz z płytkiego, do dzisiaj nie wiem jak, osunąłem się na głębokie, na bardzo głębokie, na samo dno, jak na mnie wówczas. Bo o pływaniu (jakżem był brzdąc), to ja mogłem sobie, ale tylko pomarzyć (a nie nauczyć się, choćby i pieskiem pływać). No to, co miałem robić pod tą wodą…, a cóż innego mogłem… Wyciągnąłem rękę, i podskakiwałem, może sięgnę nad powierzchnie wody…, i sięgałem, może więc ktoś, coś zauważy. Minutę bez powietrza (przewidywałem, nie panikowałem), jakoś zawsze wytrzymam, bo w wannie przecież wytrzymywałem. Ale minuta, cała, czy nie cała, szybko minęła. Dusiłem się, i piłem wodę, piłem wodę, i dusiłem się. I straciłem już nadzieję, że ktoś mnie z tej wody wyciągnie. A kiedy już tak…, byłem przekonany i pogodzony, że utonę, bezsilny i obojętny wobec śmierci… W jednej chwili, w jednym momencie, zobaczyłem całe swoje dotychczasowe życie, zresztą w najdrobniejszych szczegółach.