Tezy Upadłych: Ogród pełen Drzew
Przekręciłam głowę. Ujrzałam tylko niewyraźnie masę kolorowych światełek. Oczy całkowicie mi się zaszkliły.
Usnęłam z wyczerpania...
Gdy się obudziłam, miałam na sobie czarną sukienkę. Delikatna i prosta... Spróbowałam się podnieść... Nadal bolały mnie wszystkie mięśnie, jednak o wiele mniej. Całkiem jakby organizm przyzwyczaił się nieco do takiego stanu rzeczy, jaki był... No i była też w coś owinięta tam, gdzie były te czerwone kreski... Jak na to ludzie wołali? Rany chyba... Tak, chyba tak. Rany. Tam, gdzie je miałam, byłam owinięta białymi pasami.
Tylko jakim cudem, gdy wokoło... Nikogo nie było?
- Witaj. - usłyszałam za swoimi plecami. Obejrzałam się. Jednak nikogo tam nie było...
- Kim jesteś?! - krzyknęłam w przestrzeń. Z bólu zaczęły mi płynąć łzy. Nagle wzięłam głęboki, długi wdech pełen kolejnej dawki bólu... Zgięłam się wpół. Łapałam rozpaczliwie powietrze... Wyglądało to tak, jakby płuca chciały mnie ostrzec: nie odzywaj się. Jakby zaraz miało mi je rozerwać.
Jak przez mgłę widziałam szarą wieżę. Szare niebo i równie szare chmury. Szary piach... I ani drobiny kolorów.
- Powiedzmy, że przewodnikiem. - głos umilkł całkowicie. Jego właściciel już się nie odzywał, czekałam kilka minut... Nie odezwałam się ani słowem, bałam się, że kolejne słowa rozerwą moje płuca na strzępy.
Chciałam go znaleźć... Ruszyłam w stronę wieży, by zobaczyć... Może ktoś stał za nią?
Ale próżne były moje nadzieje. Przekonałam się, że chodzenie było o wiele cięższe, niż się spodziewałam. Spróbowałam polecieć, ale... Nie miałam skrzydeł. Wcale. Tylko ogromny pas bandaży na plecach. Czyli pozbawili mnie ich... Nie mogłam już latać jak kiedyś.
Jakoś chyba dam radę...
Rozejrzałam się znowu dookoła. I dopiero gdy to zrobiłam, zaczęłam dostrzegać barwy. Czarne i ciemnobrązowe, powyginane jak w konwulsjach drzewa... Spękana, spróchniała kora. A każde z nich miało własne światełko. I każde takie światełko miało własny odcień zieleni, błękitu lub czerwieni. Jedne miały bardziej intensywny blask, inne przygaszony i... Jakby smutny. Niektóre nawet były bliskie bieli, a... Były ich... Tysiące, może nawet miliony. Nie widziałam końca.
Wieża, z której wyszłam, stała pośrodku jakiejś sporej polany, częściowo na wzgórku. Dlatego pewnie z pozycji leżącej i później, szukając głosu, nie mogłam ich dostrzec. Ale teraz widziałam...
Powoli, ostrożnie, by nie wywołać bólu, podeszłam do jednego z nich. Pogłaskałam spękaną korę. Światełko w środku drzewa rozbłysło, było intensywnie czerwone. Pod wpływem mojego dotyku zaczęło jęczeć. Jęk przypominał mi ludzki głos, błagający o wybaczenie. Smutny, samotny głos...
Przytuliłam się do drzewa, starając się nie wyrządzić krzywdy powyginanym gałązkom i suchej, spróchniałej korze. Światło jeszcze mocniej rozbłysło, jęki się wzmogły. Światła pobliskich drzew także rozbłysły mocniejszym światłem, wszystkie były naprawdę intensywne nie tylko w swojej barwie. I wszystkie jęczały zgodnym chórem:
"Ojcze Nasz, któryś jest w Niebie
Święć się imię Twoje