Tekila-lyubov'
Zrobiło mi się nagle bardzo zimno, więc wstałam i zaczęłam spacerować w kółko, zupełnie jak więzień z XIX wieku. Nie wiem jak to się stało, że droga przede mną wyprostowała się w równy chodnik i nawet nie wiem kiedy znalazłam się na jakiejś słabo oświetlonej ulicy, gdzieś daleko od M., od tequili i naszego ciemnego zaułka. Przystanęłam, obejrzałam się za siebie, ale zupełnie nie poznawałam niczego, co mogłam mijać po drodze. Nic dziwnego, prawie cały czas patrzyłam pod nogi. ‘Powinnam się bać’, pomyślałam.
Rozejrzałam się dookoła. Cisza płynęła z chłodnym powiewem wiatru, który gładził mnie po ramionach, w oknach domów nie paliły się żadne światła, nikt nie wpatrywał się w zimny błękitny ekran, byłam tu sama, po raz pierwszy od przyjazdu.
Naprawdę powinnam się bać. M. też powinien. Na pewno już wrócił i znalazł tylko porzuconą, już prawie pustą butelkę tequili, nie było tam żadnych orzeszków ani okruszków chleba, które doprowadziłyby go do mnie. Zresztą, chyba je nawet rzucałam za siebie, te zaczarowane ślady, ale na pewno zjadły je ptaki czarownicy. M. dobrze o tym wiedział, dlatego uznał, że nie warto zapuszczać się w mrok, w którym przepadłam i wrócił spokojnie do hotelu. Zasnął, nie przypuszczając, że odtąd każdej nocy mu się przyśnię i będę wołać o pomoc.
Ruszyłam powoli w górę ulicy, skąd, jak przypuszczałam, przyszłam w to miejsce. Nie, nie będę wołać o pomoc. Wystukam sobie obcasami rytm, który zaprowadzi mnie do domu. Musi być odrobinę szybszy niż bicie serca, żeby niósł mnie tak, jak żeglarza niesie silny prąd spienionej morskiej wody. Byle nie zabłądzić, bo wtedy koniec, Praga pożre mnie jak morski potwór, przyczajony w blasku rybich łusek.
To było lato miłości, przypomniało mi się bez związku, kiedy tak szłam bez nadziei na odnalezienie drogi powrotnej. Lato pełne zapachów, które usypiają rozum, rozświetlone słonecznym żarem, długie, dogasające w ostatnich dniach wakacji. Tamto lato uczyniło nas głupcami, wydawało się nam, że możemy wszystko, a potem wystarczy tylko westchnąć chłodniejszym powietrzem jesieni i o wszystkim zapomnieć, tak jak zapomina się sny. Niektórym się to udało.
Nie mnie.
Wróciłam do domu i nie mogłam uwierzyć, że żałują swojej wnuczce godnej śmierci, że łatwiej im wydać pieniądze na różne niepotrzebne przedmioty niż na porządną skrobankę dla tej kruszynki. ‘Sama widzisz’, mówiłam do córki, ‘sama widzisz jacy oni są. W sumie nie masz czego żałować, nie chciałabyś ich znać’. A ona pokiwała swoją mikroskopijną główką i uśmiechnęła się. ‘Czekają na szczenięta czystej rasy’, mrugnęła do mnie porozumiewawczo.
Musiałam się roześmiać. Skąd u niej takie myśli? Potem odechciało mi się śmiać, na długo. Wyłyśmy razem jak suka i szczenię, to było nasze pożegnanie.
Obejrzałam się szybko przez ramię, bo wydało mi się, że ktoś za mną idzie, ale to był tylko pogłos moich własnych kroków. ‘Która może być godzina’, pomyślałam zmęczona. M. nie ma własnej historii, skrzywiłam się, więc jest łatwym łupem dla tego miasta, które wypełnia go swoim oddechem, mami złotymi dachami i poezją łatwą jak zaczerpnięcie powietrza, a on daje się mu uwieść, poddaje się najlżejszemu dotykowi tych zgniłych ze starości palców. Chciałam jak najszybciej stąd wyjechać, uciec od tej dziwnej atmosfery, w której nie sposób było oddychać inaczej niż łapiąc z wysiłkiem powietrze do obolałych płuc.
-Gdzie jesteś?- usłyszałam nagle pokrzykiwania M.
Jego głos zbliżał się, tworzył na zastygłym w tych uliczkach powietrzu nagłe kręgi, fale, rozpraszał jego bezruch. Zobaczyłam go. Stał w miejscu, rozglądał się dookoła i starał się mnie wywołać z ciemności.
-M.!- krzyknęłam, a potem już tylko szeptałam w jego ramię, szyję: ‘Posłuchaj, zadzwoń do nich, powiedz im, że mam dla nich prezent, pieska, malutkiego pieska, specjalnie dla nich’.