Tam, gdzie problem pozostał...
Jechałem metrem, w głowie miałem chaos. Nerwowo pocierałem rękoma, wzrokiem błądziłem z niesamowitą ironią. Czułem, że oczy wyrażają wszystko, cały mój żal, smutek i złość, która była spotęgowana urażoną dumą. To właśnie duma była przyczyną „jechania metrem”. Gdyby nie ten męski akt wyższości, powód udowadniania sobie całkiem paradoksalnej i śmiesznej w ogólnym rozrachunku sytuacji, nie byłoby tych wszystkich myśli i niepokoi. Ale było coś jeszcze. Było to coś, czego nie doświadcza się, albo raczej nie ma się świadomości, że można z takiego powodu tak się zachowywać. Byłem ciekawy jak to jest przeżywać emocje, których normalnie nie miałbym szansy doświadczyć z powodu określonej osobowości. Robiłem coś na przekór siebie, wbrew własnym poglądom i zachowaniu. Wkładałem rękę, gdzie nie powinienem, chciałem czuć świat z każdej możliwej perspektywy, chciałem obiektywnie urzeczywistniać swoje dążenia. Nie bałem się cierpienia, bólu, krzywdy… Nie… Nie bałem się też reakcji ludzi na to co powiem i ogólnej opinii jaka by powstała na mój temat. Ale tego nie było! Nikt nie wiedział, że tak jest! Dlatego też, ta moja podróż metrem choć z punktu widzenia zwykłego pasażera wyglądała na pełną rozterek i rozjątrzeń emocjonalnych, była rozprawką filozoficzną z wstępem, rozwinięciem i zakończeniem, gdzie interpretacja popierana była argumentami. Zastanawiałem się, co teraz doświadczyć, jak się zachować by dotknąć czegoś nowego. Z drugiej strony rozpatrywałem możliwości, które powstawały w związku z zaistniałą sytuacją. Rozważanie odpowiedzi, zachowań… to było bardzo inspirujące w kontekście ogólnego toku sprawy. Taka partia szach z samym sobą, gdzie czarne figury mojej osobowości zbijały piony i matowały króla białych figur rozsądku.