Świat Ojczysty: Rozdział I Część 3
— A kiedy to było? Powinni oddać przynajmniej część poniesionych kosztów. Wiesz ile ten cud architektury kosztował?
— Wiem, wiem. Europa też sporo w to zainwestowała. Mnie bardziej jednak niż ten budynek denerwują coraz to nowe pomysły Duranda.
Nicolas Spencer jako ambasador Stanów Zjednoczonych wraz z Ollsonem
i innymi członkami Rady bywał tutaj prawie codziennie. W przeszłości przylatywał tu helikopterem, jednak ze względów bezpieczeństwa ruch powietrzny nad okolicą został zabroniony. To mógł jeszcze zrozumieć. Czasy były jakie były. Jednak okazało się, że to dopiero początek. Środki bezpieczeństwa były z każdym miesiącem zaostrzane. I tak budynek sejmu stał się praktycznie twierdzą odizolowaną od reszty miasta. Pomysłodawcą większości z nich był właśnie Johan Durand. Spencera momentami zastanawiało, z jakiego powodu to robił. Przecież to on sam uporał się z Aresem. Czyżby chronił się przed nimi — ambasadorami?
Wchodzili po wysokich schodach. Normalnie podjechaliby pod nie służbową limuzyną, jednak ostatnio marszałek zabronił jakiegokolwiek ruchu samochodowego na placu. Musieli, więc wysiąść wcześniej i resztę drogi pokonać piechotą.
— Mnie też one denerwują — z godził się z nim Amerykanin. — Ale musimy je znosić. Niech robi sobie tutaj, co chce, póki tylko będzie wykonywał nasze polecenia.
— Myślisz, że można go kontrolować? — zainteresował się Simon.
— Oczywiście. W końcu to my rządzimy resztą. Jesteśmy ambasadorami i tylko my możemy wprowadzać prawo w życie. Nikt inny.
— Masz rację, Nicolasie, ale nie zapominaj, że Durand kontroluje cały senat. To jednak jest jakaś siła polityczna.
— Mylisz się. Mathias Berg, z nim trzeba było się liczyć. Gdyby żył dzisiaj to nie wiem jak wyglądałaby nasza sytuacja. Ale Durand oprócz załatwienia sprawy
z Aresem nie zrobił praktycznie nic.
Weszli między pierwsze kolumny czując przyjemny chłód. Widzieli już szerokie drzwi prowadzące do środka. Strzegło je dwóch strażników ubranych w czerwone kombinezony. Zauważyli gości, ale nawet się nie poruszyli. Wyglądali jak dwa nieruchome posągi. Ambasadorzy pokazali swoje legitymacje i jeden z nich otworzył im drzwi. Gdy tylko ich minęli Simon spojrzał krzywo na swojego towarzysza.
— Mówisz, że praktycznie nic nie zrobił? A jak wyjaśnisz tamtych dwóch?
— To straż. Przecież sam się na nią zgodziłeś? — zdziwił się Nicolas.
— Pamiętam, ale to twoim zdaniem jest nic? To są pierwsi funkcjonariusze Marsjańskich Sił Bezpieczeństwa! Kontrolę nad nią ma tylko senat, a to znaczy, że de facto odpowiadają oni wyłącznie przed Durandem.
Jego towarzysz tylko się roześmiał. Simon w ogóle go nie rozumiał. Oni, Ame-
rykanie zawsze myśleli, że wszystko mają pod kontrolą.