Strażnik Pierścienia ( Rozdział 1 )
- Pomóż mi – ktoś wyszeptał cicho trzymając cały czas rękę na jego ramieniu – oni zaraz mnie dopadną. Są już za rogiem.
Powoli odwrócił głowę uwalniając się z uścisku. Ku jego zdziwieniu oprychem okazał się niewysoki starszy pan, z którym mógłby się rozprawić jednym ciosem. Mężczyzna był dużo bardziej przerażony, a na jego twarzy, do połowy schowanej pod okularami pamiętającymi jeszcze okres PRL-u, widać było, że czegoś się panicznie boi. Bruno tylko jeden raz doświadczył takiej paniki w swoim trzydziesto dwu letnim życiu, kiedy patrzył w oczy przypadkowego człowieka na sekundę przed jego śmiercią. Przypływ adrenaliny spowodowany zaistniałą sytuacją sprawił, że szybko rozejrzał się wkoło i trzęsącą się jeszcze ręką wskazał na jedną z uliczek.
- Tam – powiedział drżącym jeszcze głosem i wskazał na ulicę Rybną.
Ledwie niewysoki ponad pięćdziesięcioletni mężczyzna zrobił pierwszy krok, Bruno usłyszał stłumione echem kroki dobiegające od strony Wieży Trynitarskiej.
- Psst…- wyszeptał zdając sobie sprawę z powagi sytuacji. W bezwarunkowym odruchu machał ręką pokazując schody przyklejone do Trubunału Koronnego.
Senior zniknął w ciemnej dziurze na samym dnie kilkunastu stopni. Światłocienie zbudowały bezpieczny port. Bruno odprowadził go wzrokiem i schylił się by podnieść na wpół wypalonego papierosa z ziemi. Kątem oka zobaczył dwa ogromne cienie rosnące na kocich łbach. Po raz wtóry tego wieczoru w odstępie kilkunastu sekund zamarło mu serce. Emocje, które teraz nim targały spotęgowane do kwadratu, osiągały punkt kulminacyjny, zenit, apogeum. Na tę chwilę pozycja półsiedząca okazała się dla niego zbawienna. Oparł łokcie na kolanach, a zimne dłonie mocno usadowił na spoconym od nadmiaru wrażeń czole.
Dwóch rosłych, dobrze zbudowanych dryblasów zbliżających się szybkim krokiem przebiegło obok niego. Zobaczył tylko ich umięśnione łydki. Na jednej z nich widniał ogromny tatuaż. Skierowali się w stronę Klasztoru Dominikanów. Przystanęli na rogu Mandragory, knajpki żydowskiej istniejącej w Lublinie od ośmiu lat. Gdyby prawdą było to co się mówi, że był tu kiedyś dom publiczny, choć rodzina Księżyckich dawnych jedynych właścicieli to dementuje, to obydwaj nadawaliby się by dopełnić obrazu. Byli rośli, dobrze zbudowani, ostrzyżeni na zapałkę – idealni ochroniarze. Złapali oddech patrząc na siebie porozumiewawczo i zniknęli za rogiem.
-Podstęp się udał – wyszeptał z nieskrywaną ulgą.
Tak jak myślał. Dwóch mięśniaków o posturze człowieka pierwotnego wzięło go za pijanego wyrostka, który wyrwał się z domu i za dużo wypił. A w dodatku teraz , kiedy ma twarz niemalże przyklejona do ziemi, będzie wymiotował.
- Jeśli chcesz, aby zostawiono cię w spokoju, udawaj wariata – przypomniał sobie słowa wypowiedziane kiedyś przez znajomego.
- Albo pijanego- dodał w myślach i uśmiechnął się szeroko pod nosem.
Poczucie humoru towarzyszyło mu od dzieciństwa. To był jego sposób na rozładowanie sytuacji stresowych. Choć nie zawsze to pomagało to jednak starał się, by takie rozwiązanie wyrzucania z siebie nagromadzonych negatywnych emocji stało na pierwszym miejscu.
Dla pewności odczekał chwile, aż echo kroków za rogiem ucichło. Niepewnym krokiem w ślimaczym tempie podszedł, aby sprawdzić, czy rzeczywiście jest na tyle bezpiecznie, by można było przekazać tę nowinę ukrytemu w ciemności zbiegowi. Teraz już pewniejszym krokiem podbiegł do schodów Trybunału. Niestety mężczyzny już nie było.