Stare przygody kota Hatora (opowiastka 3)
Hator to kot, a nie egipska "święta krowa" - wiedzą o tym dobrze czytelnicy poprzednich opowiastek o rzeczonym sierściuchu oraz moi znajomi. I to jaki kot! Jego przygody są równie niebanalne jak nietuzinkowa jest jego osobowość. Hator jest oryginałemnawet wśród innych zoologiczno-magicznych pobratymców.
Doświadczając świata, a nawet radośnie i nieprzewidywalnie kreaując rzeczywistość, łączy Hator cechy naiwnego idealisty Filemona i sceptycznego cynika Filemona. Wszak biel i czeń to jego podstawowe barwy, w porywach fantazji natura oplamkowała go i ociapkowała uroczą wielokolorowością, o czym wtajemniczeni już wiedzą. Ani jego osobowość, ani odkrywanie świata nie są czarno-białe, a barwne, pełne dobrej energii.
Hator nie jest naiwny jak jego dobranockowy protoplasta (ten młodszy), zachowuje jednak jego radość życia i ciągły zachwyt nad tym, co go spotyka. Czasem bywa to zachwyt wręcz cyrkowy lub nieco naciągany, obliczony na efekt w postaci karmy i głasków. Bezspornie jest on nieprzemijajacy "everlasting love"). Kocina nie jest też abnegatem jak ten czarny z zapiecka. Łaczy ich tzw. zdrowy dystans, wyznacznik sybaryctwa.
Przygody Hatora dotyczą wielu płaszczyzn 1,2, ...., 9-tegokociego życia; aktywizują rózne zmysły, "pomoce" topograficzne, ludzkie, pogodowe, czasowe, inne. Najważniejsze są w nich oczywiście miłość i wolnbość.
Oto trzy stare (z szczęśliwie nieaktualnego lokum) przygody. Miejsce i zwierzęta były ok, ale już te dwunożne zwierzeta (pt. homo sapiens?) niekoniecznie, przynajmniej nie wszystkie, wręcz nieliczne. Tu zaszła zmiana - na lepsze ...
Oddając sprawiedliwość: górki, trawy, ogródki, choinki, piasek, chodniki i oczywicie śmietniki były w powyższym locum bez zarzutu, przynajmniej z kociego punktu widzenia. Można było oddawać się - jako kastrat - platonicznemu (li i jedynie ) uczuciu oraz pazurami bronić wolności (pamiętny nocny wypad do osiedlowych kumpli bez stałego miejsca zamieszkania).
Przygoda pierwsza: miłość rozkwita w słońcu. Do południa daleko, Hatko nie przypomina satyra, kozi ma jedynie upór (przynajmniej chwilowo), a ja mimo nieco zwiewnej urody (nie żeby zwiała, ale jest taka subtelnawa, imprsjonistyczna...) i etymologii imienia nie jestem rusałką. Nie siejemy panicznego strachu, nie oddajemy się potrzebom fizjologii w pełnym łopianów (jednak!), paproci, choinek i co bardziej pospolitych chwastów sitowiu podwórkowym. Nagle zonk - nie ma kota. To nie po raz pierwszy, nie po raz ostatni. A jednak - dłuuugo przemierzam listowia, krzakowia, górkowia. Spóźnienie do pracy warte było takiego widoku: w małym, przyklatkowym ogródku (kilka bloków dalej) w promieniach słońca, ale ukryci przed światem siedzą wpatrzeni w siebie Hatko i jego wybranka. Ładna, sympatyczna i bez pretesji. Ot, dziewczyna-kocina z sąsiedztwa. Oczarowani sobą zwierzynkowie powitali mnie całkiem przyjaźnie. Szczególnie to miłe, zważywszy, że odkryłam ich edenik. Jako teściowa przywitałam się z sympatyczną kotką. Młodzi się pożegnali i Hator szczęśliwie pognał do domu. Odtąd coraz chętniej zażywał słonecznych kąpieli, a w szeroko zamkniętcych oczach miał - jak przypuszczam - jej jasny portret.
Druga przygoda miłosna znosi bezpośrednie poznanie zainteresowanych sobą sierściuchów. Medium i "gołębiem" ich miłości była moja "nożna" garderoba. Przede wszystkim dżinsowe dzwony. W drodze po poranne zakupy mijałam niemal codziennie fantastyczną, puszystą kotkę. Co najmniej kwadrans zajmowały miauczarne pieszczoty, uwielbiała ocierać się o nogi, najchetniej odziane w dzwony. To i dzieci-kwiaty, i wolność, ect. Po przekroczeniu progu domostwa nogi moje własne z równą czułością i radością atakował Hatorrro. Chłopina-kocina wymiękał. Jazda lepsza niz po extra kocimietce:). W realu zakochani nigdy się nie poznali. Może to i lepiej. Bo Hatko - jako przystojniak (a zatem: hipotetycznie chociaż "zimny drań") mógłny odrzucić feromony pięknej, a jednak "overweight" koteczki z dalszego sąsiedztwa. Mógłby zachować się jak Tomek Płachta w Londynie, który czmychnął na widok Ani (chyba tak miała na imię bohaterka), zostawiając ja na "londyńskim bruku"