Spóźniając się za Godotem
- Ogłasza się amnestię. – echo komunikatu, który rozległ się z więziennego megafonu od rana drży mu z niedowierzaniem w głowie, po której przechadza się od wczoraj pytanie sędziego wciśnięte między zeznania oskarżonego a wyrok skazujący
- …i postanowiliście pozbawić się życia?
- Amnestia. Stojąc w tym nieokreślonym miejscu pytam o sens istnienia. Godot pewnie spytałby w odpowiedzi „gdzież się schować przed ciemnością?”, i spyta, bo wierzę, że on żyje. – przemijając w nieokreślonym czasie, który nas ogranicza do umierania uparcie pyta o to samo. - Przepraszam, jest pan Godot? Podobno on wcale nie umarł? Zastałem pana Godota?
- Był wczoraj, podobno szczęśliwy. Był, ale sobie już poszedł. - Biorąc pod uwagę, że ten tubylec może być ostatnim umiejącym się dogadać w naszym języku Gesmo postanowił dowiedzieć się:
- Gdzie, którędy, po co?
- Podobno udał się za wzgórza po skarb – wyruszając przed siebie usłyszał jeszcze za plecami życzliwe dane nawigacyjne – ale nie trudno go dostrzec, towarzyszy mu coraz większy tłum, który wokół siebie gromadzi – na które odpowiedział pozdrawiającym gestem ręki.
- Godot? Godot? – inny cudzoziemiec z ekwipunkiem dziennikarskim zdawał się upewniać czy mają z Gesmo wspólny cel.
- Tak, Godot, Godot. Gdzie to jest? Nie rozumiesz? – nasz bohater zdawał się potwierdzać swoją tożsamość ponad barierą językową, ale nieświadom tego coraz bardziej się niecierpliwił, ojczysty język niosący upragnioną wskazówkę podniósł go nieco na duchu.
- Tam, tam poszli, pytali o Pana już parę razy. – „Kto by pomyślał, że jakaś zgraja obwoła go panem”, Gesmo dziwił się w duchu, ale to tylko wzmagało chęć spotkania, podziękował więc i czym prędzej ruszył ku przeznaczeniu - Panie Godot, niech pan zaczeka. – rozejrzawszy się ukradkiem Gesmo uświadomił sobie, że chodzi o niego, którego jakby z braku innych kandydatów w kilkusetmetrowym promieniu kotliny wzięto za Godota.
- Nie, nie… – wzbraniał się z łamanym uśmiechem – Ja do niego, to nie ja, ja-nie-Godot – plastycznie przekonywał cudzoziemca – tylko pytałem, gdzie udało się zbiegowisko – tłumaczył nieporozumienie rodakowi, który dawał oznaki wyrozumiałości i puszczając oko zdawał się przyzwalać Godotowi na odejście bez niepożądanej asysty paparazzich z nadzieją na wyłączność ubierając to wszystko w dziwnie niezręczne zdania.
- Słowo daję, jak dwie krople wody. Pan jest może jego bratem, sobowtórem? – Bez jednoznacznej odpowiedzi udał się na szczyt, skąd widok był wspaniały, lecz pozbawiony kolorów i oddechu, które z pewnością zawłaszczył Godot.
Stanął na krawędzi życia, które przebiega mu przed oczami. Czy widzi jedynie migawkowe wspomnienia, czy też to, co było przed nim, co mogło się zdarzyć? W tym stanie chwilowego zawieszenia spisywał w swej książce siebie dotychczasowego na straty, a siebie nowego kreował, twierdząc, że to, czy wszystek już umarł zależy od tego, czy cały zdążył się narodzić.