SMAK OCZEKIWANIA
Postanowiła nie jeść. Od września wzbogaciła się o kilka cm w pasie, biodrach, udach. Jej noworoczne postanowienie: nie tknę słodyczy. Ani cukierków, ciasteczek czy ukochanych ostatnio m&m’sów. Poznali się w nietypowych okolicznościach. Przedstawiono ich sobie w maleńkim kiosku nieopodal bocznego wejścia do Centrum Onkologii. Był czerwiec. Czekała na konsultację. Anestezjolog nie przychodził. Nie była głodna. Poszła kupić wodę, a wyszła z nimi. Orzeszki laskowe w mlecznej czekoladzie. Skusiły ją żółtym opakowaniem. Miała nadzieję, że zarażają optymizmem. Od tej pory ilekroć je mija na sklepowych półkach przypomina sobie tamten dzień, w którym ich smak został przypisany oczekiwaniu i bezsilności. Pozostanie im przypisany do końca ich spożywczego bytu. Otworzyła. Okazały się duże, kolorowe i faktycznie nie rozpuszczały się w dłoni, choć mocno je ściskała. Później zabierała je ze sobą. Razem jeździli autobusem 69 w kierunku osiedla Tatrzańskiego przez Centrum Onkologii. Towarzyszyły jej w windzie dla pacjentów, recepcji i korytarzu na oddziale chirurgii onkologicznej. To zdumiewające, ale nie puściły ani razu farby z ust. Musiały być dzielne tak jak i ona. Czasami, gdy nie miała siły wstać wcześniej by tam pojechać, dawały jej zastrzyk energii chwilowo podtrzymując na duchu. Zastępowały śniadanie, obiad, kolację. Były jedynymi świadkami łez. Łez bezsilności. Przestała je kupować w sierpniu, ale nie mają jej tego za złe.
Pierwsze łóżko po prawej. Jedyne łóżko z „kunim”. Kuń był koloru zielonego, pewności co do tego nie mam, może i był błękitny. Za to na pewno musiał być silny. Dźwigał ciężar babci próbującej usiąść lub przewrócić się na drugi bok. Kuń był paskiem od szlafroka. Posłusznie przywiązany do przedniego oparcia czekał, aż wychudzone palce go chwycą by wykonać prosty manewr. Gdy ma się przerzuty do kości nic nie jest proste. Kuń miał na imię szkapa, nie jadał owsa, nie galopował. Stał w pogotowiu i nie zgadniecie, ale też nie rozpuszczał się w dłoni, a możecie mi wierzyć mocno były zaciśnięte w sześćdziesięcioletnich piąsteczkach jego lejce. Nie skarżył się, że boli, tak jak i babcia. Ból wykrzywiał jej twarz niemiłosiernie. Pomarszczył jeszcze bardziej skórę i raczył się jej cierpieniem. Był dumny z siebie patrząc w lustro szpitalnej toalety. Wiele udało mu się dokonać w zaledwie rok. Zjadał ją systematycznie komórkę po komórce. Po pół roku ważyła 12kg mniej. Minęło sześć miesięcy i kolejne 10 mniej. Ciągle nie mógł się zasycić. Pasibrzuch.
Pasibrzuch jej nienawidził, bo wcale się go nie bała. Przerażenie w oczach dodawało mu animuszu, a strach przed nim podbudowywał jego ego. Złamał ją fizycznie, ale nie psychicznie. Walczyła do końca. Do końca wierzyła w zwycięstwo. Odważnie spoglądała w lustro dzień po dniu. Zaciskała zęby. Nie narzekała.
― Gnoty mnie bolą siostrzyczko, bo tak się zeschłam― tłumaczyła.
Denerwowały ją notorycznie powtarzane pytania jak się czuje. A jak może czuć się ktoś chory, śmiertelnie chory? Rewelacyjnie i z dnia na dzień lepiej, nie wiedzieliście o tym? Nie zgadzacie się? To po co te głupie pytania. Mówią, że nie ma złych pytań. To jest wyjątek potwierdzający regułę. Nie liczyła na litość. Szukała zrozumienia. Inni też szukali.
Inni. Córki, synowie, mąż, synowa, wnuki, bratowa, przyjaciółka, która załatwiła jej dawno temu pracę i przy okazji nauczyła palić, sąsiadka życzliwie pytająca czy Janka ma się lepiej. Każdy z nich szukał. Szukali różnie. Odpowiedzi na pytanie dlaczego? Chętnego co przyjmie łapówkę w zamian za przyjęcie do szpitala. Szybsze przyjęcie. Lekarstwa. Pocieszenia. Jedni pili, drudzy chodzili na msze i gorliwie się modlili. Ktoś się śmiał w głos. Ktoś wieczorami tańczył, a jeszcze inny krzyczał na wszystkich. Radzili sobie jak mogli najlepiej. Na swój własny sposób. Starali się być dzielni. Nie rozumiała czemu płaczą. Czemu mają podpuchnięte oczy. Czemu przynoszą jej owoce i jogurty jak ona nie może jeść, bo ciągle wymiotuje. Straciła apetyt. Wymyśliła, że jak przestanie jeść to nie będzie miała czym wymiotować i przestanie. Nie przestała.