SANDOMIERZ (NIEBEZPIECZEŃSTWA ŻYCIA,1958 (13 lat)
Przy klasztorze był duży ogród. Rosło tam chyba wszystko. Drzewa owocowe, krzaki poprzeczek i agrestu, rośliny strączkowe i bulwowe. Wymagało to pielenia i pielęgnacji. Wuj miał synów a czasem ja także dołączałem do darmowej siły roboczej. Miało to także pozytywne strony. Uczyło pracowitości, obowiązkowości i cierpliwości.
Wydział miał dwa kajaki na przystani nad Wisłą. Pływanie nimi było dla nas oczywistą atrakcją. Wuj łączył naszą przyjemność z jego pożytkiem. Zezwalał używać kajaki pod warunkiem oporządzenia przez nas wyznaczonych grządek. Był to dusza człowiek, i jak na jego zawodową pozycję, wyjątkowo uczciwy. Wielokrotnie starano się go przekupić by osiągnąć zmniejszenie podatków. Łapówkarze napotykali na nie przejednaną pozycję wuja i byli odsyłani z kwitkiem. Kilka lat później dokonano zabiegu usunięcia oka w krakowskim szpitalu. Po operacji wuj zmarł na zapaść. Niepotrzebna i przedwczesna śmierć. Lubiłem go bardzo. Był to dobry człowiek o czułym i dobrym sercu. Jego zgon był dla mnie smutnym przeżyciem.
Kilkudniowe opady deszczu w górze Wisły uniemożliwiały pływanie na kajakach. Znudzeni doczekaliśmy słonecznego dnia. Popędziliśmy na przystań. Nie zwracaliśmy uwagi na ostrzeżenia wuja, że silny nurt spowodowany wysokim stanem wody może być niebezpieczny. Zazwyczaj płynęliśmy do Koprzewianki. Była to mała rzeczka wpadająca do Wisły. Jej zaletą i urokiem był spokojny, leniwy nurt, mnóstwo żółtych lilii wodnych, pałki tataraku i żaby. Wspomnę, że moim jedynym stylem pływackim był styl „po siekiersku na dno”. Rozpaczliwie i nie skutecznie próbowałem utrzymywać ust i nos ponad powierzchnią wody. Część ciała, na której zazwyczaj się siedzi, ciążyła jak przysłowiowa siekiera.
Na opisywaną wyprawę kajakową udała się grupka chłopców, z których ja byłem najmłodszy. Do jednego kajaka wsiadł Sławek z kolegą, do drugiego brat kolegi, Zbyszek i ja.
Kajaki w tamtych czasach były ciężkimi krypami zbudowanymi ze sklejki. Aby nie utrudniać wiosłowania Zbyszkowi siedzącemu tuż za mną siedząc twarzą w kierunku przodu wcisnąłem nogi jak najdalej w czub kajaka. Płynęliśmy pod prąd w kierunku Koprzewianki. Wartki prąd wody utrudniał mozolne posuwanie się w górę rzeki. Byliśmy około 100 metrów powyżej starego drewnianego mostu. Płaskodenna barka używana do przewożenia materiałów sypkich, wykonana z solidnych belek, przycumowana była do brzegu. Towarzysze w kajaku zdecydowali, że zaoszczędzą wysiłku wiosłowania podciągając się przy burcie. Dla zmęczonych już wioślarzy barka była atrakcyjnej długości. Około 15 - 20 metrów. Podciąganie mogło dać wytchnienie i chwilowy odpoczynek. Kierowany intuicją, wyczołgałem się z czuba kajaka i usiadłem na wierzchu w trójkącie utworzonym przez owiewki falochronu. Barka skonstruowana była tak, że zarówno dziób jak i rufa osiadały na wodzie pod ostrym kątem. Ster był ociosaną belką i wyznaczał tył. Dopłynęliśmy do przodu barki. Dziób kajaka zrównał się ze ściętym przodem barki. W ułamku sekundy prąd wody wciągnął kajak pod barkę. Wywrócił go wyrzucając mnie do wody. Bez oddechu znalazłem się w wodzie. Byłem zaskoczony i zdezorientowany następującymi wypadkami. W miejscu cumowania barki było koryto Wisły – głębokość rzeki przekraczała 3 metry. Znalazłem się pod barką. Brakowało mi oddechu. Dusiłem się. Zacząłem pić wodę. Pamiętam pionową pozycję pajaca i wytrzeszczone z przerażenia oczy. Woda pchała mnie pod barką. Topiłem się. Otaczała mnie szaro-zielona ciemność. Sekundy były wiekiem. Ciemność ustępowała. Kolor wody rozjaśniał się. Uderzyłem głową o coś twardego. Desperacko objąłem to rękami i nogami. Był to ster-belka. Głowa znalazła się ponad powierzchnią wody. Rozpaczliwie zaczerpnąłem haust powietrza. Trzymałem się czegoś co pozwalało mi utrzymywać głowę ponad powierzchnią wody. Mogłem oddychać! Nie piłem rzecznej wody!