Rybka
Zmoczyła dłonie, nałożyła trzy krople mydła w płynie i zaczęła trzeć. Spłukała pianę pod bieżącą ciepłą wodą. Higiena najważniejsza. Wytarła ręce w papierowy ręcznik, włączyła radio.
Wiadomości: tu kogoś zamordowali, tam zakazali, a na Piłsudskiego kolejny wypadek. Osiemdziesięciolatka zmarła na dżumę. W ogóle to wszyscy zmarli na dżumę. I nadal umierają, powoli. I na ebolę. Umierają w cierpieniu i samotności z podświadomością, że to ich kres. Że nie ma lekarstwa.
Żart- nikt nie umarł. To znaczy na dżumę. Aktualnie. A szkoda.
Maciborek obwieścił koniec nowinek i zapowiedział Roxette i jej fenomenalny kawałek „Spending My Time”.
- Fan-ta-sty-cznie!- Westchnęła i ściszyła wycie piosenkarki.
Spojrzała na zlew. Leżałam tam. Nieruchomo wpatrywałam się w nią. Chwyciła ostrze i dźgnęła mnie lekko. Przestraszona zatrzepotałam się. Ładna byłam. Duża, mięsista. Złapała mnie za łeb i ułożyła na desce do krajania. Przycisnęła moją głowę lewą ręką, a prawą błyskawicznie przecięła skórę. Poczułam ostry chwilowy ból... Mój łeb odpadł w szoku ponownie do zlewu. Oko ostatni raz spojrzało na nią. Bez wyrazu. Męczyła mnie od godziny. Od chwili kiedy wyciągnęła z worka z wodą. Od tamtego momentu nie żyję. Ogon się lekko rzucił. Chciał odpłynąć. Prychnęła.
-Też bym chciała stąd uciec kochana. Ale nie mogę. Każdy idzie po wyznaczonym torze.
Zaczęła nożem zdzierać z brzucha łuski. Nie czułam tego. Jedynie obserwowałam. W milczeniu. W końcu ryby głosu nie mają. Patrzyłam jak z miejsca gdzie moja głowa powinna łączyć się z brzuchem lekko wypłynęła krew. Następnie przejechała ostrzem wzdłuż podbrzusza, rozwarła mnie i wyciągnęła szkielet. Nic nie czułam.
Nadal śmierdziałam jeziorem.
- Ty nie masz płuc szczęściaro. – Przeszła do kolejnych czynności patroszenia. Obserwowałam całość sowim martwym okiem. – W sumie ja też, po części. Zostały zjedzone. Co za absurd. – Zaśmiała się nerwowo. – A wszyscy mówią, że to skorupiaki są jadalne. Przez nas. Nie odwrotnie.
Spojrzała na zegarek. Trzynasta dwadzieścia trzy, albo cztery. Jak zwykle o tej porze była sama.
- Luna siedzi w drukarni i skręcała długopisy, jakby nie mogła tego robić przy mnie. Ale to dobrze. Chociaż miała długopisy, miała coś co może skręcać. A ja? Umrę. Zabawne. Normalne.
- Każdy umiera. Moja mama też zmarła. Ciekawe czy przewraca się w grobie, gdy o niej pomyślę? Tak bardzo nienawidziła mnie za to kim jestem. Ona miała męża i ślub i dzieci i przyjaciół i przeżyła osiemdziesiąt cztery sylwestry. I umarła.
- Ja nie mam męża, ślubu, dzieci. Przeżyłam trzydzieści cztery sylwestry, chociaż z tego pamiętam tylko dwa. I umrę. Bez męża, ślubu i dzieci. Bez porządnej pracy, talentu. Nigdy nie jadłam sushi. Nie leciałam samolotem. Nie szkodzi. Wygram wyścig, będę pierwsza na mecie. Zaraz po tobie rybko.
- Ale nic się nie zmieni. Wszystko będzie tak jak było, prawda? Luna dalej będzie skręcać długopisy. Będzie przychodzić do domu o osiemnastej. Zmęczona. Będzie kładła się w łóżku. A po dobrym filmie będzie szła spać.
Tylko nie będzie Neli- pomyślałam.
Znowu zaczęła kaszleć. Okropnie. I znowu splunęła białą mazią do zlewu. Na martwy łeb. Na mnie. Zaśmiała się. Chrypliwie, głośno.
- Należało ci się. W końcu dzieliliście te same jezioro. Ty i rak.
Nie znam żadnego raka!
- Rak! Jakim cudem mógł mi to zrobić rak? Nie… nie oszalałam. Dosłownie powiedział „ma pani raka, przykro mi”. A ja na to „i co teraz?”- Zamilczała, na chwilę. – I wiesz co? Odpowiedział „nic”! Nic nie mogę zrobić. Przegrałam na starcie. Bo za późno.
Kobieto, ja już umarłam o co ci chodzi?
Odeszła od zlewu i otwarła okno. Wiatr poszarpał jej włosy. Do oczu napłynęły jej łzy.
- Nic nie mogę zrobić, bo za późno.