Różyczka
- Dobra nieważne. Ostatecznie, może ją sobie pani nazywać, jak się pani podoba. Nadal nie mówi?
- Niestety nie.
- Chciałbym ją zobaczyć, jeśli można. – Doktor wyjął z teczki notes, tymczasem pani Adela wstała i bez słowa poszła po dziewczynkę.
J-124 stała skulona, z pochyloną głową. Nie wiedziała, co zrobić z rękami, więc włożyła je do kieszeni białej letniej sukienki. Nie lubiła doktora Tkaczyka. On chyba też jej nie lubił, bo nigdy się do niej nie uśmiechnął, ani nie powiedział nic miłego. Babcia to co innego: nie zmuszała jej do rozmowy i sama nie za dużo nie mówiła, czasem dała jej cukierka, a kiedyś, w przypływie dobrego humoru, zabrała ją do miasta na lody. Siedziały na ławeczce przy fontannie, jedząc pyszny zimny krem i obserwując ludzi. Doktor nie wyglądał na kogoś, kto lubi jeść lody z małymi dziewczynkami.
- Czy nie wiesz, co należy powiedzieć, kiedy widzi się gościa?
Dziewczynka poczuła, że nogi się pod nią uginają, zaschło jej w gardle, serce biło gwałtownie. Ach, żeby ten okropny człowiek już sobie poszedł!
- Nie bój się. Nie powiesz mi ,,dzień dobry”?
Nic.
- Powiesz, co dzisiaj robiłaś?
Cisza.
- Cóż, trudno. Możesz już odejść. – Dziewczynka odwróciła się i pomknęła do swojego pokoju. – Nie jest dobrze, pani Adelo. Co powiedział neurolog? Psychiatra?
- Nie znaleźli żadnych uszkodzeń organicznych w mózgu. Do psychiatry idziemy dopiero za dwa miesiące. Wie pan, jak trudno się dostać do specjalisty w dzisiejszych czasach.
- Oczywiście wie pani, co może się stać z Olą… to znaczy z J-124, jeżeli nie zacznie mówić? Chciałbym pomóc, ale Komisja ds. Etyki będzie naciskać.
- Wiem – szepnęła babcia.
- Cóż – Tkaczyk z trudem podniósł się z fotela – Pójdę już. Proszę dzwonić, gdyby coś się stało. Do widzenia. – Doktor wyszedł. Babcia zamknęła za nim drzwi.
***
Był ciepły lipcowy wieczór. Świerszcze i żaby z pobliskiego stawu próbowały się nawzajem zagłuszyć. Drzewa opowiadały sobie jakieś zajmujące historie, kwiaty stulały płatki układając się do snu. Kawki kłóciły się w koronach dębów rosnących za domem. Od czasu do czasu zawarczał silnik samochodu na pobliskiej szosie. Słońce już prawie zaszło. Na czerniejącym niebie, jedna po drugiej pojawiały się gwiazdy. Niektóre, jak Wega czy Kapella świeciły jasno jak latarnie, były ledwie widocznymi kropeczkami. Tuż nad horyzontem, na południu, płonął Mars.
Gdy zrobiło się już całkiem ciemno, a babcia zasnęła J-124 wymknęła się z domu. Na rękach niosła kota. Przy krzewach różanych postawiła go na ziemi. Razem zanurzyli się w krzaki agrestu i porzeczek, buszowali wśród jabłonek ukryci w mroku. Dziewczynka prawie nic nie widziała, więc wyciągała przed siebie ręce. Badała dotykiem chropowatość gałązek i gładkość liści. Szeptała nazwy: porzeczka, agrest, trawa, jabłoń, jakby uczyła się ogrodu na pamięć. Tyle słów! Wszystko, co istnieje ma swoją nazwę, nawet najbrzydsza roślina i najdrobniejsze żyjątko.
- To mrówki, a to komar – myślała dziewczynka – a jak ja się nazywam?
Wdychała zapach trawy i ziemi. Słuchała szelestu, skrzypienia gałęzi, rechotu żab. Kotek polował na rzeczywiste bądź wyimaginowane ofiary. Wreszcie J-124 usiadła pod starą jabłonią. Oparła się o jej szorstki pień, spojrzała na niebo wypełnione gwiazdami jak sernik babci rodzynkami. Od czasu do czasu przeleciał meteor, rysując szybko znikającą smugę. Sztuczne satelity krążyły wokół Ziemi, mrugając do niej, a czasem nawet puszczając zajączki. J-124 zdawało się, że czas nie istnieje, a cała przestrzeń zawiera się w ogrodzie i w tym kawałku nieba nad jej głową.