Róże, czyli opowieść o malujących paznokcie.
- I kakije fantasticzeskije cigariety imiejut.Kagda zakurił, srazu wiesc mir krasnym sie stał.
- No pokażcie dziewczyny- rzekłem. Holy-Anna, ciągle chichocząc, sięgnęła do małego piterka i wyjęła papierosa własnej roboty, skręta znaczy się. Trochę się skrzywiłem, bo takie to palimy, jak już niczego nie mamy do palenia, a i bibuła była byle jaka. Z przyrodzonej delikatności, wziąłem jednak jednego i zapaliłem. Ku mojemu zdziwieniu, był wystarczająco mocny. Ba, bardzo mocny, aż mnie z początku zatchnęło w płucach. No nie dziwię się, że Kola od razu zagustował. Do tego, po paru buchnięciach, umysł mi się rozjaśnił, jakby po każdym, wbijano weń strumień z jakiegoś lasera, albo promień słońca, jak wolicie… Wszystko stawało się śmiesznie jasne, a dziewczyny też jakoś wyładniały. Dosłownie czułem, jak w ich wystających spod kusych spodniczek nogach, krąży gorąca krew. –Doooobre są- stwierdziłem. Nie będę tu mówił o starej prawdzie, że wszystkie kobiety są piękne, tylko czasem brak…bo mówiłem, przede wszystkim, o cigaretach.
Kola w międzyczasie, sposobem na gołębia, szybko sprawił bażanty i już smaży piersi, a także nalewa z bukłaczka po pełnej musztardówce, zacnego przecież i ekologicznego, potrójnie przepędzonego trunku. Chyba znów mamy święto, bo uszankę zamienił na pilotkę z żabiej skóry. Pięknie się mieni kolorami zgniłej zieleni i żółtymi plamami afrykańskiej, byczej żaby. Dla niewtajemniczonych podaję link, na którym mogą to niesamowite stworzenie zobaczyć http://youtu.be/zJdH9Ecf9OM . Podobno trująca, ale zjedliśmy jej, jak się okazało bardzo delikatne, mięso ze smakiem, popijając tamtejszym trunkiem z batatów. U Koli, jak zwykle, nic się nie marnuje i stąd jego dzisiaj modna, i znana już nawet w stolycy, pilotka.
Dialogów z dziewczynami było niewiele, bo jakoś małomówne były, tylko co chwila głośne: jou, jou i chichotałay. Jak robiły te swoje „jou, jou”, to się wyginały w różne strony, prezentując coraz bardziej powabne wdzięki. Mimo braku dialogów, impreza, dzięki dobrze przyrządzonym bażantom i ciągle uzupełnianym musztardówkom, miała jednak swój wykwintny smak i szyk. Paliliśmy także te ichnie skręty, od których, aż się w oczach mieniło. Słowem, melanż i jazda po bandzie razem wzięte. Nagle Kola wstaje i zaczyna coś mówić, że chce wiersz wyrecytować. Czasem tak robił, ale sam w lesie, kiedy myślał, że go nie widzę i nie słyszę. A tu masz – pierwsze, w pełni publiczne wystąpienie. Do tego kłania się nisko i …Niebywałe! Zdejmuje w uniesieniu pilotkę.
– Właśnie ułożyłem – mówi. – Dla was krasawice- nasze „róże”. Tu kieruje wzrok na dziewczyny, ale na chwilę, by znów ponieść głowę i patrzeć na upstrzony muszymi kupkami sufit, jakby tam zobaczył, jakieś własne sedno, credo, czy jak tam to zwą filozofowie. W tamtym czasie, nie byłem już stanie wymówić tego ostatniego słowa, więc przepraszam, jak coś pomyliłem. No i słuchamy, a Kola recytuje:
Tuż przy drodze rosną kwiaty z cienkim, wiotkim brzegiem płatków.
Deszcz im ulgi nie przynosi. Rzeźbi rysy z niedostatku,
który wchodzi coraz głębiej, drążąc gnije w tym co zdrowe.
Tylko kolce im zostają, w barwy tęczy zamienione
przenikają w swą samotność, która śni spragniona słońca.
Tylko kolce są nadzieją. -A co z resztą? -Pies ją trącał.
Po recytacji, Kola w jednym ruchu założył pilotkę i usiadł. Jak mołodiec błyskawica wcisnął się pomiędzy Holy-Annę i Blow-Joannę. Najwyraźniej skurczybyk taki miał plan. Dziewczyny siedzą cicho z rozdziawionymi ustami i tylko oddychają. Puls im przyśpieszył i źrenice nieco się rozszerzyły. To akurat, mógł być efekt spożycia gorzały i nadmiaru cigaretów, ale nie mogłem też wykluczyć piorunującego efektu poetyckiego. No i siedzą tak oniemiałe, i posapują, więc krzyknąłem