Restaurator 10
***
Chłopięcy płacz niósł się z zaplecza, płynął przez pustą przestrzeń kuchni i zanikał na powierzchni frontowego okna zamkniętej restauracji. Marcin siedział na ziemi i ponownie nie mógł się podnieść. Tym razem nie było nikogo kto by go podniósł siłą. Rankiem, z wielkim trudem przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi zaplecza ''Pałacu Dawida''. Przebrał się, ale kiedy sięgał po fartuch i spojrzał na drugi, wiszący tuż obok, pozbawiony właściciela, jego chłopięca wrażliwość nie wytrzymała ciężaru serca przeznaczonego dla dorosłego mężczyzny. Skrył się przed światem w nieoświetlonym i chłodnym pomieszczeniu gdzie jego szlochowi towarzyszyło tylko egoistyczne buczenie agregatora lodówki. Został sam, obserwowany przez nieczułe, żółte światełko wskaźnika temperatury chłodziarki. Dla niego świat przestał się liczyć, ale Marcin nie pozostał sam dla świata.
Po godzinie, będącą dla płaczącego minutą a dla świata zaledwie jedną dwudziestoczwartą obrotu wokół własnej osi, przy drzwiach od strony ulicy zaczął rozchodzić się szmer ludzkiej rozmowy. Do uszu Marcina doszedł dźwięk mocnego pukania o szybę, który na moment uniósł go ze studni łez w jakiej się pogrążył i tonął. Pukanie ucichło, więc znów zaczął upadać powoli na samo dno. W ciszy, doszła jednak do niego rozmowa z całkiem innej rzeczywistości.
- Zamknięte o tej porze? Mają urlop czy jak?
Mężczyzna w roboczym ubraniu wcibsko zaglądał do środka, stając na palcach i próbójąc zajrzeć przez szybę na zaplecze. Drugi rozglądał się po ulicy z niecierpliwością stukając podeszwami brudnych butów o podłoże.
- Kurwa mać! Nie chcę iść do Mc Donalda na hamburgera! Nie dość, że ludzi w cholerę, to jeszcze te ich śmieciowe jedzenie mam sobie wpychać do żołądka przy tej ogłupiającej muzyce.
Trzeci, największy z nich, klasnął i zatarł ogromne dłonie i spojrzał rozmarzony w górę:
- Zjadłbym jajka sadzone na chrupiącym boczku posypane świeżą pietruszką i do tego cieplutkie tosty przysmażone na masełku. Takie jak dostaliśmy tu ostatnio... A ja, ja jaj! To co panowie? Co robimy? Szef nas opierdoli jak nie wrócimy za pół godziny!
Już mieli zawracać z zawiedzonymi minami, kiedy nagle usłyszeli dźwięk przekręcanego klucza, drzwi ''Pałacu Dawida'' otworzyły się i stanął w nich blady chłopak z opuchniętymi oczyma. Robotnicy przyjrzeli się mu i uśmiechnęli się z wyrozumiałością.
- A! Teraz rozumiem! - zagadał średni - Popiło się wczoraj i kac męczy. Znamy to! Za grzechy trzeba płacić. Ale nie ma tego złego co by się dobrze nie skończyło. To jak? Możemy wejść?
Marcin spojrzał na ich szczere, roześmiane twarze. Zrozumiał, że potrzebowali sił aby się zregenerować i odpocząć, czekało ich jeszcze kilka godzin ciężkiej pracy przy remoncie kamienicy. Wszedł do środka i przytrzymał otwarte drzwi na całą szerokość i gestem zaprosił ich do środka. Zaproszeni weszli zadowoleni. Ostatni wchodził najniższy, ten który zaglądał przez okno do środka. Klepnął po przyjacielsku Marcina w ramię i odezwał się z troską w głosie.
- Nie martw się młody. Na kaca, nie ma to jak dzień w pracy. Ciężka robota pomaga zapomnieć o wszystkim!
Mylił się oczywiście, bo nie miał takich dylematów jak Marcin. Co nie znaczy, że jego słowa nie pomogły. Słowa otuchy, uścisk wyrażający troskę obcego człowieka, szmer rozmowy o przyziemnych problemach, głód, śniadanie, życie codzienne - normalność?
Umysł wyrwał się ze studni nicości a mechaniczne ruchy ciała i bodźce zadane przez hałas, zapach i ciepło zmusiły mózg do regeneracji zdrowych myśli a serce do szybszego bicia. Marcin odżył, chociaż nie był już tym kim był kiedyś. Po prostu umył ręce i wziął się do pracy.
Czas mijał szybciej niż na ciemnym zapleczu. Robotnicy wnieśli do restauracji dużo życia i zabrali je z powrotem ze sobą kończąc wizytę głośnym '' do zobaczenia '' i dźwiękiem dzwonka przy drzwiach. Marcin pozbierał talerze i zabrał się do mycia, kiedy dzwoneczek oznajmił przybycie kolejnego klienta.
Gospodarz nie śpieszył się, dokończył mycie i po klilku minutach stanął za ladą. Nie odezwał się żadnym słowem do przybyłego gościa z dwóch powodów: bo postać była do niego odwrócona plecami i wystraszyła go. Mężczyzna był ogromny, wrażenie potęgował długi czarny płaszcz i jego przygarbiona postawa. Nie widział jego twarzy ale natychmiast wyczół ogromny ból jaki promieniował od tego człowieka. Okoliczność ta ścierała się z faktem, że postać wpatrywała się jak zahipnotyzowana w zdjęcia na ścianie. Marcin był pewien, mężczyzna oglądał trójkę szczęśliwych kiedyś ludzi.
Chłopak przełknął z trudem ślinę wycierając ręce w ścierkę i zapytał cichym, zmęczonym ale uprzejmym tonem.
- Mogę panu w czymś pomóc?
Mężczyzna nie zareagował natychmiast. Zdawało się że kula ziemska wykonała kolejną jedną dwudziestoczwartą obrotu a postać nie drgnęła. Nagle żebra człowieka rozszerzyły się a w pomieszczeniu rozległ się świst zasynanego powietrza do płuc. Postać wyprostowała się i urosła jeszcze bardziej w oczach Marcina. Pomieszczenie skurczyło się o kilka centymetrów sześciennych kiedy wypełniły je słowa pozbawione emocji i nadziei.
- Nie. Nie możesz mi pomóc.
Mężczyzna odwrócił do pytającego, ukazując twarz tak samo zmęczoną nieprzespanymi nocami jak chłopak za ladą. Obaj byli w żałobie ale w chwili kiedy spojrzeli sobie w twarz nie poczuli wspólnej więzi cierpienia. Marcinowi przeszło uczucie zagrożenia. Nagle poczuł falę obrzydzenia i nienawiści. Czegoś, co czuł wbijając palce w gardło Kiety ale tym razem uczucie był zimniejsze. Zupełnie jak stalowa powierzchnia strzelby ukrytej pod ladą, którą dotknął natychmiast kiedy w obliczu obcego dla niego człowieka rozpoznał rysy tego, który najmniej się odzywał tamtej nocy. Nie wierzył w to żeby Dawid popełnił samobójstwo musiał być tam ktoś jeszcze. Policja musiała się pomylić. Przecież to głąby nawet nie pytali o zaginioną broń z której strzelano w niedzielny ranek w barze. Schował ją pod ladą nie wiedział dlaczego. Może właśnie po to? Dla tej chwili? Broń sama chciała trafić do jego rąk i być użyta, czy była tylko zwykłym przedmiotem?
Cyngiel został naciągnięty. W ciszy był bardzo dobrze słyszeć groźny dźwięk wprawiający kołotanie serca u obu osób. Trzymająceej broń i osoby która jest celem.
Mężczyzna zorientował się czego dotyka pod ladą młody chłopak, tak bardzo różniący się od osoby na zdjęciu wiszącym na ścianie z zaledwie sprzed kilku tygodni. Nie przeraził się. Cofnął się tylko o jeden krok i rozłożył dłonie ukazując chłopcu brak zamiaru obrony i chęci do ucieczki.
- Dalej chłopcze. Zrób to. Nic mi już nie pozostało. Zakończ to, bo masz do tego prawo!
Marcin zacisnął szczękę, usłyszał szum strumienia własnej krwi przeciskającej się wartkim strumieniem przez naczynia krwionośne. Ciśnienie wypchnęło żyły na powierzchnię skóry. Skroń pulsowała wraz z rytmem serca. Nienawiść jest dla każdego mężczyzny tak bardzo kuszącym grzechem! Może nawet mocniej pożądanym od władzy i seksu. Wywoływać strach, doprowadzić kogoś do płaczu, skomlenia i błagania o darowanie życia. Zemsta jest taka... Naturalna. Chwycił strzelbę pewniej i juź miał wyciągnąć ją spod lady i wymierzyć w pierś ostatniego klienta upadłej restauracji. Kiedy dzwonek zadźwięczał ponownie przerywając chwilę napięcia, które upadło całkowicie kiedy nowo przybył klient odezwał się z pełnym uśmiechem na ustach.
- Dzień dobry! - powiedział oddzielając słowa długą pauzą łapiąc oddech jakby biegł w drodze do restauracji. - Piękną mamy pogodę dzisiaj. Nieprawda?
- Dzień dobry panie komisarzu. - Mężczyzna w czarnym płaszczu odezwał się po chwili milczenia nie odrywając oczu od chłopaka za ladą. - Faktycznie piękny dzień. Dobry żeby przejść na emeryturę. Moje gratulacje. Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z lat jakie spędził pan w służbie ludziom i prawu. Miasto jest z pana dumne. Mam nadzieję, że odnajdzie pan spokój po latach ciężkiej pracy.
Były policjant uśmiechał się cały czas, chociaż jego oczy mówiły co innego, były przerażone, podejrzliwe i zdeterminowane. Trójkąt bermudzki, jaki utworzył się pomiędzy trzema osobami mógłby negatywną energią zassać niejedną słabą wolę znajdującą się w pobliżu tego miejsca. Na szczęście nikt nie znalazł się w pobliżu pola rażenia a jeden z wierzchołków przeklętego trójkąta doprowadził do zerwania złej więzi.
- Dziękuję panie burmistrzu! Owszem zrezygnowałem z pracy ale to nie znaczy, że chcę już przygotować się do pożegnania z tym życiem. Znajdę sobie jakieś inne pożyteczne zajęcie. Pan wie najlepiej, że człowiek bez celu w życiu jest nikim.
Mężczyzna spojrzał na Wokulskiego ze zdziwieniem jak zbliża się do lady i siada na barowym krześle przerywając niewidodczną wstęgę łączącą Marcina i burmistrza. Ojciec Cygana zbliżył się do chłopca i sięgnął do kieszeni płaszcza.
- Rozumiem, że to ty jesteś nowym właścicielem? - nie czekając na odpowiedź, podsunął wyciągniętą z portfela wizytówkę - Gdybyś miał jakieś problemy. Jakiekolwiek! Nieważne czy prawne czy finansowne. Po prostu zadzwoń! To mój prywatny numer nie daję go byle komu. Dowidzenia. Miłego dnia panie władzo.
Po tych słowach obrócił się na pięcie i znikł za dźwiękiem dzwonka, który odbijał się echem w głowie Marcina a wizytówka leżąca na blacie przykleiła jego spojrzenie nie pozwalając ruszyć się z miejsca. Trwałby tak w nieskończoność.
- Weź ją. Może się kiedyś przydać. Ten facet ma władzę, może ci kiedyś pomóc niezależnie od tego co do niego czujesz. Wiem. To cham i ignorant jak każdy polityk, ale czy my jesteśmy lepsi? Każdy ma coś na sumieniu. Nawet ja, chociaż dostałem taki śmieszny order i dyplom za wzorową służbę. Schowałem do najgłębszej szuflady. Inni są ze mnie bardziej zadowoleni niż ja sam. Przynajmniej w pracy...
- Po co pan przyszedł?
Marcin zapytał nagle i pewny siebie. Teraz to było jego miejsce i nawet policja, a tym bardziej były policjant nie miał prawa tu być jeżeli nie chciał korzystać z usług restauracji. Rozmowa nie należała do usług oferowanych przez zakład, chociaż nie zawsze tak było. W każdym razie nie teraz i nie z nim!
- No... chciałem zjejść obiad oczywiście. Polecisz mi coś? Rzadko jadam poza domem ale akurat dziś żona wyjechała z siostrą. Jakoś nie w smaku mi gotować dla siebie samego a skoro już tu...
- Ryba gotowana na winie z duszonymi warzywami. W pańskim wieku lepiej uważać na dietę.
- Dobrze. Dziękuję. Zdaję się na twój osąd.
Marcin odwrócił się zabierając wizytówkę i z obrzydzeniem wżucając ją do kosza na śmieci. Zaczął się krzątać po kuchni obserwowany przez komisarza, który z żalem spojrzał na kosz na śmieci.
- Właściwie to chciałem cię zapytać. Wciąż nie znaleźlyśmy strzelby myśliwskiej z której strzelano w...
- Już odpowiadałem na pytania pańskich kolegów i mówiłem, że nie wiem nic na ten temat. A pan już nie jest gliną to czym się pan przejmuje?
- No właśnie. Czym ja się przejmuję? - Poomyślał ale słowa same wypadły mu cicho z ust.
- Słucham? - Marcin wychylił głowę zza drzwi lodówki spoglądając podejrzliwie na byłego komisarza.
- Nic, nic. Głośno myślę - starcowi zrobiło się głupio i chciał jak najszybciej zmienić temat - Przepraszam. Dopiero co był pogrzeb a ja wypytuję cię o bolesną przeszłość. To taki nawyk zaowdowy... A więc teraz ty przejmujesz interes! Dasz sobie radę? Sam?
- Muszę - głos dobiegł z wnętrza otwartej lodówki. Chłopak schował tam głowę szukając czegoś znacznie dłużej niż robił to zazwyczaj - człowiek musi sobie radzić z problemami sam.
Komisarz uniósł brwi. Przypomniał sobie Marcina w dzień pogrzebu. Ani kropli łzy, kiedy podążał jako pierwszy za białą trumną i czarną, która prowadziła karawan na cmentarz oblany lipcowym gorącym słońcem. Kolor żałoby tak bardzo ciąży w takie letni dni a jednak chłopak szedł wyprostowany i pewnie stawiał krok w przeciwieństwie do osób, które szedły tuż za nim. A teraz... płakał na pewno. Wokulski widział tylko jego palce kurczowo zaciśnięte na drzwiach lodówki, nie słyszał nic ale był pewien, że chłopak cierpiał niewyobrażalne męki. Glinarz nie wiedział jak mu pomóc, mimo podeszłego wieku i doświadczenia zawodowego nie mógł zrobić nic poza czekaniem w milczeniu na obiad podany rękoma chłopaka, który wycierpiał więcej w ciągu kilku dni niź on w cazłym swoim długim życiu.
Po bardzo długiej chwili, dla komisarza rozciągniętej przez wyrzuty sumienia, króciutkiej dla młodego kucharza spłaszczonej przez skomplikowany proces pracy rąk i umysłu, na ladzie wylądował gorący talerz pachnący winem i morzem śródziemnomorskim.
W chwili kiedy Wokulski ze smakiem zaciągnął się zapachem, w parującą jeszcze potrawę wbił widelec i pierwszy kęs został łapczywie włożony do ust do knajpy wszedł kolejny gość od drzwi rzucający słowami jakby strzelał z armaty.
- Ha! No proszę! Ledwie co zrezygnował z pracy i już stołuje się poza domem. - Policyjny lekarz wszedł wesoło bez zataczania się chociaż czuć go było alkoholem z daleka. Podsunął krzesło barowe do kolegi i usiadł wygodnie puszczając oko do chłopaka. - Wytrzyma to twój fundusz emerytalny panie komisarzu?
- W pracy chodząc za tobą zbierałem puste butelki. Uzbierałem w ten sposób niemałą fortunę i wygląda na to, że dam sobie radę bez pomocy łaskawego ZUS-u. - Riposta została rzucona z ust zapełnionych jedzeniem, była więc zmieszana z dźwiękiem przełykania i mlaskania.
- Jakiś ty złośliwy. Ale widzę też, że ci przynajmniej apetyt dopisuje. - Doktor spojrzał prosząco na Marcina - Mogę dostać to samo?
Chłopak odpowiedział grzecznym uśmiechem i odwrócił się plecami do przekomarzających się starych przyjaciół, ponownie oddając się uleczającej smutki pracy. W międzyczasie dzwonek zadźwięczał ponownie i do środka ponownie weszli robotnicy. Tym razem głośno narzekali na nadmiar pracy ale z drugiej strony cieszyli się, że już po wszystkim i nie mogli doczekać się obiadu. Tuż po tym kiedy się rozsiedli i Marcin przyjął zamówienie, do środka weszła następna grupka klientów, czteroosobowa rodzina: małżeństwo będące przed albo po kłótni i dwójka zmęczonych zabieganymi rodzicami dzieciaków. Knajpa nagle zrobiła się ciasna i głośna. Komisarz najedzony, rozglądał się po klientach i przyglądał się z fascynacją jak młody kucharz uwija się w kuchni jak pszczoła a jednak zachowuje spokój i panuje nad kilkoma procesami na raz. Doktor, też się temu przyglądał ale stracił zainteresowanie kiedy otrzymał swą porcję i zaczął jeść.
- On sobie poradzi sam? - Zapytał z pełnymi ustami zupałnie w ten sam sposób jak jego kolega wcześniej. Jemu też smakowało.
- Mówił, że tak. - Komisarz odpowiedział ale w jego głosie dominowała niepewność.
- I sądzisz, że powiedział prawdę? - Doktor nie oderwał się od jedzenia, mimo tego to co powiedział cicho do komisarza zabrzmiało bardzo poważnie.
Wokulski potarł czoło. Czuł się bardzo niepewnie bez odznaki w portfelu. Chociaż ona też mu nie pomogła w ostatniej sprawie. Był zmęczony swymi porażkami ale bardziej męczyła go problemy chłopaka, na którego teraz spoglądał ze współczuciem.
- Hej! Kolego! - Zadudniło w pomieszczeniu kiedy doktor zawołał w kierunku Marcina - Mój przyjaciel zaprosił mnie na obiad a zapomniał portfela. Może pozwolisz mu odpracować to co skonsumował? Wiem, że dobrze gotuje, bo czasami zapraszał mnie na niedzielne obiadki i szczerze wolałem jego kuchnię od kuchni jego żony. Nie ujmując jej innym bardzo pozytywnym cechom.
Komisarz szturchnął łokciem kolegę i obrzucił go złym spojrzeniem mówiącym: Co ty wyprawiasz!? Doktor uspokoił go gestem otwartej dłoni i zatrzymał dłoń komisarza sięgającą po portfel. Szarpali się przez chwilę jak dzieci w przedszkolu o nową zabawkę. Marcin na chwilę oderwał się od pracy i spojrzał na starych mężczyzn siedzących za ladą, którzy akurat zastygli w bezruchu ze sztywnymi uśmiechami na twarzach.
- Nie. Nie trzeba. Przecież jako przedstawiciel prawa, jest pan pewnie uczciwym człowiekiem to zapłaci pan innym razem.
- Cenna uwaga, ale ja bym się na niej nie opierał. Ten stary wyga to sklerotyk. Jak czegoś nie ma w papierach to zapomni.
Chłopak uśmiechnął się wyrozumiale i pozostawił gliniarzy bez odpowiedzi. Jego zmysły przywołał dzwonek przy drzwiach. Weszło kolejnych dwóch klientów i zajęło ostatni wolny stolik. Dwóch panów w garniturach postawiło teczki na podłodze obok krzeseł i dyskutując przeglądali skromne menu.
- Co ty wyprawiasz? - komisarz nachylił się żeby nikt go nie słyszał i cicho zbeształ przyjaciela - Po co robisz taki cyrk?
- Bo mam dosyć twojego marudzenia! Jak rzuciłeś robotę po tamtej sprawie jesteś nie do zniesienia. Musisz znaleźć jakieś zajęcie. Nawet nie wiesz jak się ucieszyłem, że wyszedłeś z domu i zadzwoniłeś do mnie, że chcesz zjeść coś na mieście. Może wreszcie zapomnisz o tej przegranej sprawie. Nie jesteśmy wszechmocni! Nie wszystko da się przewidzieć i naprawić! Dobrze, że przynajmniej przestałeś o tamtym restauratorze myśleć.
Wokulski przeklął po cichu i oparł łokieć na blacie targając resztki włosów na łysiejącej głowie. Szturchnął kolegę jeszcze raz. Teraz delikatniej, jakby chciał za coś przeprosić bo ma coś na sumieniu. Doktor na niego spojrzał i oczekująco uniósł brwi. Wokulski, nie przestając poprawiać włosów kiwnął głową do tyłu. Lekarz spojrzał na klientów ale nic nie zrozumiał i jeszcze raz obrzucił towarzysza pytającym wzrokiem.
- Obróć się i spójrz na ścianę. - wstydliwie i cicho słowa odbiły się od blatu zanim doszły do uszu adresata.
- Ja pierdolę. - trochę trwało zanim lekarz rozpoznał na zdjęciach dwie osoby, które widział wcześniej tylko na stole do sekcji zwłok. Potrąconą dziewczynę i jej ojca z przestrzelonym sercem. Nie patrzał na ich twarze tylko zaglądał do środka ich ciała. Po śmierci wygląda się inaczej a proktolog ocenia ciało po wadze, wieku, płci i przyczynie śmierci. Rzadko spogląda na twarz nie ma tam już tego co można ocenić. - Odbiło ci jak Nicholsonowi w ''Przysiędze''... Rób co chcesz! Ja się nie będę już więcej wtrącał.
Ostentacyjnie wyciągnął piersiówkę i wypił całą duszkiem zawartość. Kiedy osuszył buteleczkę i opuścił głowę do poziomu stał już przed nimi Marcin z miną jakby kupował samochód i decydował się jaki kolor nadwozia wybrać. Wreszcie przemówił poważnym do Wokulskiego, a wódka wypita przez doktora stanęła w połowie drogi do żołądka ściśnięta przez skurcz mięśni przełyku.
- Przypilnuje pan pieca? Czy wie pan wogóle jak usmażyć dobry kotlet? Trzeba ułożyć mięso na gorącym tłiuszczu aby szybko panierka się ścięła i nie nasiąkła i nie wolno przebijać widelcem...
- ...bo cały sok wycieknie na patelnie i mięso będzie wyschnięte! - Dokończył definicję Wokulski jak teoretyk gastronomii.
Marcin lekko zaskoczony kiwnął głową z uznaniem i uniósł ruchomą część lady aby wpuścić komisarza na kuchnię.
Starzy przyjaciele spojrzeli po sobie, godząc się z dziwnym losem, częściowo zaplanowanym przez człowieka, częściowo pchniętym przez los. Albo przypadek? Duchy? Życie?
- To co mam robić?
- Niech pan... umyje ręce - chłopakowi na chwilę zadrżał głos na wspomnienie ostatnich słów jakie usłyszał od Dawida. - A potem niech pan włoży...
Zamilkł, spoglądając na wiszący na kołku kawałek płóciennego, czystego materiału i zastanawiał się przez chwilę czy to ma sens. Czy można zastąpić jednego człowieka drugim? W pracy? Oczywiście! Dwie sprawne ręce i otwarty umysł to wszystko czego człowiek potrzebuje aby iść do przodu. W życiu? Nie można. Ale czasami trzeba, bo jednak jesteśmy zwierzętami stadnymi. Nie jak pingwiny chociaż tak byłoby najlepiej, tylko jesteśmy jak wilki, dziczejemy kiedy dopada nas głód. W społeczeństwie mamy przewodników, wielu chciałoby nimi być, niewielu nimi jest chociaż tego nie chcieli. Ci, którym na niczym nie zależy po prostu podążają za innymi, sami nie dali by rady. Niektórzy odłączają się od stada z różnych powodów. Jedno jest pewne: samotni mają mniejsze szanse by przetrwać. Nawet jeżeli są twardzielami, którzy rzucili wyzwanie całemu światu i temu, który ten świat stworzył, każdy z nich, wcześniej czy później pada na kolana. Nie koniecznie ze zmęczenia. Dobrze jest mieć wtedy kogoś kto cię podtrzyma, nawet jeżeli o to nie prosisz.
- ... niech pan włoży ten fartuch
Nowy kucharz przełożył materiał przez głowę i przewiązał się w pasie. Odwrócił przodem do kolegi po drugiej stronie baru i spytał jakby był młodą panią, pierwszy raz przymierzającą białą suknię.
- Jak wyglądam?
- Biało... sterylnie i... Mało seksownie. Chudy jesteś! Nie wyglądasz na kucharza. Mnie by lepiej pasowało. Zobacz!
Doktor odsłonił marynarkę i z wdzięcznością pomasował wystający, okrągły brzuch i roześmiał się cicho jakby dopadły go gilgotki albo nieprzyzwoite myśli na temat masażu wykonanego nie przez własne ręce, albo po prostu nabijał się z kolegi, który wyglądał jakby był pierwszy dzień w pracy, co było faktycznie prawdą. Czekała go długa droga, pełna niespodzianek i problemów, których wizja przyprawiała człowieka o strach i nieopisywalną przyjemność. Dziwne uczucie w sercu człowieka, który dopiero co myślał, że wszystko co dobre już za nim.
- A czapka? Nie mam wiele włosów i są dla mnie bardzo cenne.
- Obejdzie się bez. Przygotuję mięsa do smażenia a pan niech rozgrzeje w międzyczasie tłyszcz na dużej pateli i nałoży cztery razy zestaw surówek w tych salaterkach. Na czterech dużych talerzach z liściem zielonej sałaty podamy dwie porcje frytek, raz ryż i raz opiekane ziemniaki. Mała patelnia na jedną porcję ziemniaków smażonych na maśle, nie na oleju. Suówki mamy trzy rodzaje niech pan da na wagę i sprawdzi, razem powinny mieć okołu dwustu gram. Nie będzie pan czegoś wiedzieć nie pan pyta. Wszystko jasne?
- Bardzo dobrze wyjaśnione, więc zrozumiałem wszystko! Nagrzać patelnie, nałożyć sałatki, przygotować cztery talerze dla panów ciężko pracujących. Dwie porcje frytek, raz ryż, raz ziemniaki opiekane na maśle. To wszystko?
- Na razie tak. Nie przypalić, odstraszy pan klientów. Nie dać za mało, pomyślą, że jesteśmy skąpi i chcemy na nich tylko zarobić, nie mieć złośliwej miny to źle wpływa na apetyt. Kolejny minus i wylatujemy z branży. Da pan radę z takim obciążeniem psychicznym?
- He, he. Dawałem radę kontrolować margines społeczny przez pół wieku to chyba dam radę wyżywić normalnych ludzi.
- Zobaczymy. Normalność nie ma określonej definicji.
Czas w pracy mija szybko a jeżeli efektem działania są śmiechy dochodzące z sali konsumenckiej, dzieje się coś wyjątkowego. Rodzice przestali wreszcie złożeczyć i dzieci też zadowolone śmiały się grzecznie siedząc na miejscu i bawiąc się frytkami jak małymi ludzikami. Robotnicy przestali przeklinać, żeby nie dawać złego przykładu dzieciom siedzącym obok. Dwóch panów w garniturach rozluźniło krawaty aby nie wyjść na sztywniaków przy mężczyznach od ciężkiej, fizycznej prawdy. Zamówili te samo jedzenie i wszyscy zgodnie zachwalali chociaż ich praca tak bardzo się różniła. Jedni budowali, drudzy zakładali w nich bióra. Świat jednak jest poukładany kiedy wszyscy robią swoje. A wtedy sama satysfakcja z dobrze wykonanej roboty jest ekstra bonusem do zarobionych pieniędzy. Wisienką na ogromnym śmietankowym torcie. Do małej restauracji, przez duże okno wpadło dużo światła słonecznego wypuszczone wreszcie przez deszczowe chmury.
Wokulski stanął za kasą i przyglądał się przez chwilę ludziom jak rozluźnilli się po jedzeniu i rozmawiają spokojnie bez nerwów i stresu, kiedy się tu zjawili. Wycierał dopiero co umyte ręce w ścierkę, spoglądając w dół mimowolnie spojrzał na kosz na śmieci gdzie rzuciła mu się w oczy, wyrzucona przez Marcina wizytówka burmistrza. Zernnął na kuchnię, chłopak zniknął na zapleczu skąd dochodził głos talerzy wkładanychj do zmywarki. Komisarz pochylił się z trudem zginając kolana i wyciągnął spomiędzy zmiętych rachunków, czystą i niewygiętą wizytówkę i wtedy serce niemal wyskoczyło mu z piersi.
- Boże przenajświętszy! - wyszeptał.
Zauważył ją. Wisiała na kołkach tuż pod ladą, stojący obok nie mógł jej zauważyć chociaż łatwo byłoby po nią sięgnąć. Miała skrócone lufy więc bez problemu mieściła w ciasnym ciemnym kącie. Czekała na to aby znowu być użyta. Stary glina dźwignął się z kolan zaciskając z bólu zęby. Zawodziły go kolana i łomatające serce.
Kolega siedzący za barem próbował wyssać cokolwiek z pustej już piersiówki, spojrzał zaskoczony na starego - nowego kucharza.
- Co jest? Wyglądasz okropnie. Zobaczyłeś ducha?
- Duchy nie czynią ludziom tyle krzywdy.
- Eee... nie rozumiem.
- Nic, nic. Trochę się zmęczyłem. Nie spodziewałem się takiego wysiłku po zwykłym kręceniu się po kuchni. Te zamieszanie jest okropnie wyczerpujące.
- Ściemniasz. - Doktor spojrzał na kumpla podejrzliwie jednym okiem. - Na pewno nie miałeś tego na myśli mówiąc o duchu. Przecież cię znam.
- Świetnie się pan spisał. - Marcin wyrosnął jak spod ziemi między zakłopotanymi przyjaciółmi w wieku emerytalnym. - Mógłbym pana spokojnie zatrudnić na pół etatu. Faktycznie czasami samemu jest za ciężko tylko, że i tak nie ma tu wielkiego ruchu. Po tych słowach odszedł na zaplecze, skąd ponownie dobiegł odgłos odbijanych talerzy, plusk wody i szum zmywarki. Wokulski powoli ściągnął fartuch i z szacunkiem odwiesił go na kołek. Ruchy wykonywał powoli jakby mózg był obciążony myślami pochłaniającymi całą jego pojemność, nawet tą odpowiedzialną za sterowanie mięśniami. Doktor spoglądał na niego jakby to on widział teraz ducha a nie kolegę z pracy z którym od kilkudziesięciu lat łączyła g prawdziwa przyjaźń mimo różnic charakteru.