Reset
Chcę się napić wody, ale zamiast tego lecę do łazienki i wymiotuję. Wracam zrezygnowany i staję przy oknie. Las przyciąga zaczerwienione oczy. Chwieję się jak pijany. Nie wytrzymam tu dłużej.
Szukam bawełnianych spodenek.
– Łobuzico – szepczę.
Nie chcę jej budzić, ale znaleziony później liścik pewnie wkurzyłby ją niemiłosiernie.
– Mała wariatko!
– Co, co jest? – Zakotłowało w pościeli.
– Śpisz, a tu środek dnia.
– Porąbało cię, wieśniaku?
Przytula kołdrę, kicha i chce spać dalej, ale przypomina sobie, co się dzieje.
– Co robisz? – pyta.
Nie odpowiadam, patrzę na nią. Od razu rozumie.
– O, nie. – Zaczyna płakać i kichać raz za razem.
– Kręci cię w nosie?
– Nie wiem.
Zataczam się.
– Nie wygłupiaj się, Sławuś.
Ledwie stoję, nie ma czasu na gadanie, ruszam do drzwi. Chwytam się toaletki, potem futryny. Przedpokój obraca się jak bęben pralki, lecę na ścianę i na suwane drzwi szafy.
Słyszę kichanie Basi, zbliża się, czuję jej ręce, podtrzymuje mnie od tyłu.
– Chodź, kochanie.
Prawie spadamy ze schodów. Na zewnątrz jest trochę lepiej, nie musi mnie trzymać. Ale budynek, chodnik i samochody na parkingu wydzielają toksyczne opary, niemal je widzę.
Śpieszymy do lasu i dopiero między drzewami jest jak ręką odjął. Chociaż igły i szyszki wgryzają się w podeszwy gołych stóp.
– A twoje buty?
– Nie mam niesztucznych przecież.
Basia jest przerażona.
– Co teraz będzie? – pyta.
– Nie wiem. Muszę sobie jakoś poradzić. Wróć do domu i przynieś mi proszę scyzoryk, zapałki, bawełniane spodnie dresowe i mój wełniany sweter, mamy jakiś koc nie sztuczny?
– Nie wiem… – Zaczyna ryczeć.
– No weź, szajbusko, przecież będę tu cały czas, blisko ciebie.
– Nawet do ciebie nie zadzwonię, żeby zapytać, czy wziąć coś jeszcze.
– Będę tu czekał, nigdzie nie pójdę. Możemy tu sobie spędzać dnie na kocyku, dopóki nie znajdą lekarstwa.
– A jak nie znajdą?
– Ludzie sobie kiedyś radzili, kiedy nie było techniki. My też sobie poradzimy. Przystosujemy się.
Nie mam pojęcia, co gadam, nie wyobrażam sobie tego, ale muszę być silny. W końcu jestem facetem, samcem, co z tego, że zupełnie oswojonym.
– Ok, idę, czekaj tutaj – mówi Basia.
Zaciskam pięści. Będę musiał o nią zadbać, kiedy do mnie dołączy, karmić i chronić.
Trochę zdziczeć.
Mimo tego, że jestem przerażony i chyba nie do końca dociera do mnie powaga sytuacji, to jest nawet ekscytujące. Jakbym wyruszał w nieznane. Liczę, że koleżka Kuba mnie czegoś nauczy, zna się na przetrwaniu.
Moja wrażliwość rośnie z każdą chwilą. Wyczuwam toksyny bijące z osiedla, są jak smród z pobliskiego wysypiska, ale naturalna bariera ochronna lasu nie pozwala im się wedrzeć.
– Ciekawe, czy tu doszedłem, kiedy mnie przeniosło?
W czasy bez toksyn.
– Jesteśmy wirusem.
Ciekawe, co mnie czeka. Czy znów mnie przeniesie.
– Kurde, moje giry.
Siadam pod drzewem i masuję stopy. Jest cicho i przyjemnie. Ptasie trele odprężają. Korony drzew przyciągają wzrok. Czuję się jak przed domem, do którego mam wejść. Jakby w środku czekało przytulne wnętrze, gdzie mój spokój stanie się jak rzeka i będzie płynął bez końca.
Patrzę na osiedle i zaczynam rozumieć.
– Ale my jesteśmy głupi.
Nie będzie żadnego lekarstwa. Przyroda cofa się tam, gdzie nie było syfu, naszych frajerskich wynalazków i szkodliwej władzy.