Przed jesienią
Od września Anna postanowiła zmienić swoje życie. Nie była to decyzja nagła i niespodziewana dla niej samej. Potrzeba zmiany narastała w niej stopniowo, uwierając jak mały kamyk w bucie, który początkowo tylko przeszkadza chodzić, aby wkrótce powodować nieznośny ból przy każdym kroku. I nie masz wyboru, żeby iść dalej musisz się zatrzymać i wyrzucić ten kamyk. Ale to postanowiła zrobić we wrześniu. Teraz był czas na smakowanie lata.
Wakacje spędziła jeszcze w starej, wygodnej rzeczywistości, towarzysząc dzieciom w ich beztroskim oderwaniu od obowiązków szkolnych. Pełen dziecięcych przygód rytm dnia pozwalał Annie zapomnieć na chwilę o kamyku. Wyjścia do kina na dziecięce seanse pełne były okruchów popcornu i charakterystycznych siorbnięć popełnianych przez maluchy pociągające ze słomek napoje, słodkie jak ulepek i wystarczająco niezdrowe, żeby uczynić z ich kupienia święto.
Parne dni powoli przechodziły w leniwe wieczory, a nocne powietrze dawało chwilowe wytchnienie od dokuczliwych upałów. Kiedy dzieci żegnały się z dniem w swoich cichych już o tej porze pokojach, Anka wybierała z leżących w chłodziarce win swoje ulubione chardonnay i wymykała się na taras, który rozjaśniało światło zapachowych świec, mających odstraszać komary. Wpatrywała się w skaczący płomień, w który co rusz wpadał jakiś ciekawski owad, kończąc krótkie życie skwiercząc i topiąc się w wosku. Wino o zdecydowanie owocowym aromacie przyjemnie płynęło jej żyłami, aż do duszy – gdziekolwiek ona się znajduje - przynosząc jej ukojenie od myśli, które jak uparty listonosz z niepokojącym awizo pukały niestrudzenie do jej świadomości.
Lipiec przyniósł wyjątkowy urodzaj truskawek, z których Anna robiła konfitury. Ich drobne pestki jesienią będą pękać pod naciskiem zębów, przywołując wspomnienie letnich sukienek i słońca pieszczącego promieniami nagie, opalone ramiona. Po truskawkach miejsce na straganach u zaprzyjaźnionych handlarek zajęły maliny, których aksamitne, drobne włoski, aż prosiły, żeby postępować z nimi delikatnie. Owoce kupione u handlarek były pozbawione szypułek, ale Anna pamiętała jak łatwo jest zrywać je z krzaka, kiedy są właściwie dojrzałe – tak, aby niepotrzebny ten balast został na gałązce, pełnej drobnych kolców – nieskutecznych strażników malinowych panien. Dzieci uwielbiały zakradać się do kuchni kiedy przebierała maliny i podkradać małe, miękkie owoce. Z tych malin powstał gęsty, lepki od słodyczy likier, idealny na poprawę humoru podczas zimowej zawieruchy. Każdy łyk przypomina, że odwieczny cykl pór roku upomni się o wiosnę, a później przywoła lato.
W tym samym czasie kiedy krzaki malin ukrywały swoje owoce wśród drobnych, zielonych liści, zaowocowały też czarne porzeczki. Ich kwaśny, ostry miąższ doskonale nadawał się na nalewkę, której cierpki smak przełamywała idealna proporcja cukru. Ale, żeby się o tym przekonać należało odczekać prawie rok, bo tyle czasu nakazywał czekać przepis wujka Jerzego, który Anna odziedziczyła wraz z innymi recepturami, w grubym bruilonie ze zniszczoną tekturową okładką. Brulion nosił ślady częstego używania. Odczytywała te wiadomości z przeszłości z rozczuleniem i nostalgią. Pismo wujka, litery ładnie prowadzone końcówką pióra, gdzieniegdzie rozmyły się pod wpływem małej kulinarnej katastrofy, w mokre lub tłuste kleksiki, każąc domyślać się dalszego postępowania z przepisem lub – co gorsza – proporcji odmierzanych składników. Bladobrązowy półksiężyc odciśnięty na wyblakłej kartce z przepisem na bigos staropolski mógł świadczyć, że wuj podlewając potrawę czerwonym winem, nie odmówił sobie kieliszka tego jedwabistego trunku, do którego miał niekłamaną słabość. Anna zastanowiła się jakiego wina użyłaby do tego przepisu dzisiaj. Może wina ze szczepu najbardziej według niej uniwersalnego – cabernet sauvignon? Tak, ten byłby dzisiaj najlepszy. Wyrazisty i mający siłę, ale jednocześnie finezyjny i z klasą.