Profesor Dzik. 3.Matka.
(Jest to jedno z opowiadań z nowej książki "Młodości szczęśliwa", która ukaże się w przyszłym roku)
Minęły pierwsze dwa lata nauki, skończyły się dla nas zajęcia z Dzikiem. Minął i trzeci rok. Byłem już w czwartej klasie. Teraz to ja byłem „starszakiem”.
Na jednej z dużych przerw siedzieliśmy grupką na korytarzu, niedaleko pokoju nauczycielskiego. Wyszedł z niego wicedyrektor Kozłowski. Nawet gdybyśmy go nie spostrzegli, echo roznosiło stukot jego podkutych butów na kamiennej posadzce. Uśmiechnęliśmy się pod nosem – Uwaga, podnosić tyłki i wyprost! Ułan idzie.
Wicedyrektor przezwisko miał właściwe – często przychodził do szkoły w ułańskich, zielonych bryczesach i w czarnych butach ze sztylpami do jazdy konnej. Brakowało tylko ostróg i szpicruty oraz oczywiście konia. Mógłby wtedy, jak przed wojną generał Wieniawa-Długoszowski do restauracji, wjeżdżać do szkoły na wierzchowcu.
Podnieśliśmy się.
– Dzień dobry, panie dyrektorze.
– Dzień dobry, chłopcy.
Ułan poszedł dalej; usiedliśmy z powrotem. W tym samym momencie z drugiej strony nadeszła starsza kobieta, z wyglądu wiejska babuleńka. Nie była w latach aż tak wiekowa, ale widocznie ciężka, fizyczna praca na gospodarce postarzyła ją o dobre dwadzieścia jesieni. Rozglądała się niepewnie po szerokim holu, pełnym hałaśliwej, rozbrykanej młodzieży. Kiedy dojrzała wicedyrektora, ucieszyła się wyraźnie i, nad podziw żwawo, podeszła do niego.
– Przepraszam pana profesora...
– Jestem wicedyrektorem szkoły, nazywam się Kozłowski. Słucham panią.
– O, jak to dobrze. Szukam profesora Dzika, bo mnie wezwał na dzisiaj do szkoły. Widocznie mój syn, huncwot jeden, znów coś narozrabiał.
– Proszę pani, profesor nazywa się Szmelter i jest akurat w pokoju nauczycielskim. Proszę zapukać w tamte drzwi.
– Ale ja chciałam rozmawiać z profesorem Dzikiem.
– Przecież pani mówię... eech. Niech pani zapuka do drzwi pokoju nauczycielskiego.
Uśmiechnęliśmy się, słysząc ich rozmowę i widząc machnięcie ręką zrezygnowanego Ułana. Widocznie nie pierwszy raz wezwany rodzic pytał go o „profesora Dzika”. Zdziwieni nie byliśmy. Sami przecież dopiero po dłuższym czasie dowiedzieliśmy się, że to nie jego prawdziwe nazwisko, mimo że mieliśmy z nim styczność od pierwszego dnia naszego pobytu w technikum. Na szczęście przez dwa lata zajęć z „przysposobienia obronnego” nie był w naszej klasie wychowawcą, więc rodzice nasi nie musieli szukać „profesora Dzika”.
Matka niesfornej latorośli podziękowała, podeszła do wskazanego pokoju i zapukała w drzwi. Była tak zaaferowana wezwaniem „do pana profesora”, że nawet nie zauważyła, iż nagle wokół niej powstał wianuszek wyrośniętej młodzieży. Takiej okazji nikt z uczniów, którzy byli w pobliżu, nie chciał przepuścić. Nasza grupka również – niby to rozmawialiśmy ze sobą, niby staliśmy dwa metry od pokoju nauczycielskiego, niby przechodziliśmy akurat, niezainteresowani niczym poza samym sobą... ale tak mogło wyglądać tylko dla niewtajemniczonego obserwatora. Wszyscy czekaliśmy z niecierpliwością na spodziewany, dalszy rozwój sytuacji.