Porwany obłędem Cz.2
Rok 2006- 4 lata wcześniej.
- Czego chcesz Frank? – w jego głosie na kilometr czuć było smród strachu.
- Czujesz? – Porucznik Roberts wykonując głębszy wdech pochylił się nad rannym – Czy to ty tak śmierdzisz gnoju czy wyczuwam strach? – Na jego twarzy pojawił się szyderczy uśmiech.
- O co ci chodzi? – Drżącym głosem spytał Jim – Jesteś gliną. Czemu to robisz? Powiedziałem wszystko, co wiem.
- O co mi chodzi? - Powtórzył z pogardą pytanie, a uśmiech momentalnie zmienił się w poważny wyraz twarzy. Ten wizerunek od wielu lat każdej nocy nawiedzał najgorszych przestępców w mieście. – Czy to ważne? Obaj doskonale wiemy, że nie to chcesz wiedzieć. Dręczy cię pytanie…
- To prawda co mówią o tobie…
- Nie przerywaj mi kiedy mówię do Ciebie! – Oburzył się i uderzył go w twarz – Czy dożyjesz kolejnego śniadania, grubasie. – Frank nie miał w zwyczaju się powtarzać. – To zabawne, wiesz? – Zaśmiał się głośno, a echo poniosło śmiech do końca wąskiej uliczki i niczym w górach wróciło do uszu Jima zdwajając uczucie strachu. – Tego nawet ja nie jestem w stanie ocenić Jimi…
- Nienawidzę jak ktoś mnie tak nazywa – Odparł – Jestem Jim!
Frank spojrzał mu głęboko w oczy.
- Masz jaja, facet. – Powiedział z wyraźnym uznaniem – Podziwiam cię. – Znów się uśmiechnął.
- Problem w tym, że nie mówisz mi całej prawdy… - Kontynuował - A wiesz doskonale jak ja nienawidzę być wywodzony w pole. Nie robię tego, aby się bawić i dawać wodzić za nos. Chcę po prostu posprzątać. – Ostatnie słowa wypowiedział z typową dla siebie w takich momentach ironią w głosie.
- Nie bawię się z tobą Frank. – Jim zaczął nerwowo rozglądać się w ciemnym zaułku. Szukał jedyną sprawną ręką czegoś, czym mógłby ogłuszyć Franka i uciec gdzie się da. Jednak leżał w stercie śmieci z jego własnej restauracji. Doskonale wiedział, że nic nie znajdzie. Kilkadziesiąt metrów dalej znajdowała się jedna z głównych ulic miasta, które za dnia były zatłoczone. Jednak o godzinie 4 nad ranem ruch w tym miejscu praktycznie nie istniał. Ciszę, jaka otaczała obydwu mężczyzn od czasu do czasu przerywał jedynie szelest szczurów kręcących się po śmietniku. Cała ta sytuacja była dla niego nie do wytrzymania. W końcu był tylko szefem restauracji, a facet stojący przed nim z pewnym obłędem w oczach budził grozę. – Ja naprawdę nic więcej nie wiem o tych gościach. Przychodzą do mnie co kilka dni, załatwiają jakieś brudne interesy, jedzą, upijają się i wychodzą…
- Cała ta twoja knajpa to jeden zasrany brudny interes.
Jim zdawał się nie słuchać Franka. Kontynuował z przerażeniem w głosie.
- Nigdy nie słyszałem o czym gadają. Zawsze siadają przy tym samym stoliku w samym rogu sali, gdzie dociera najmniej światła. Najpierw zamawiają flaszkę, a później żarcie. Siedzą kilka godzin i wychodzą. Czasem przychodzą z nimi dziwki. Chyba jeden z nich prowadzi jakiś nocny klub czy coś w tym stylu.
- Skąd ten wniosek?
- Widziałem jak je traktuje. Od razu wiadomo, że to ich szef.
- Nie pierdol Jimi! – Zaczął się niecierpliwić i nie starał się tego ukrywać. Złapał przesłuchiwanego za kołnierz, podniósł i podchodząc z nim do ściany wyciągnął broń. Przystawił lufę do głowy szefa restauracji i z zaciśniętymi zębami mówił.
- Słuchaj no frajerze… - Jego głos przepełniony gniewem przyprawiał rozmówcę o zawrót głowy i sprawiał, że nogi jak z waty odmawiały posłuszeństwa. A może był to efekt broni przystawionej do skroni? Nie zastanawiał się nad tym. – Nie interesują mnie ich sprawy służbowe i inne głupoty. Masz mi tylko powiedzieć czy to oni stoją za masakrą w metrze.