Pigmalion zdesperowany
Artystom zza ściany
Zwłaszcza A.M.
Gdy wszystko sen jesteśmy snem
Bez ciała i bez imion
(T. Gajcy – Przed snem)
***
A oni szli... Ludzie bez twarzy, o oczach bez wyrazu. W głębokiej ciszy, po brukowanych chodnikach nie zostawiając śladów. Płynęli rzekami, których koryta wyznaczały krzyżujące się ulice, potrącali się w swoim bezcelowym, jednostajnym marszu. Bez słów. Bez spojrzeń. Bez marzeń.
*
Takimi widzi ich Pigmalion. Nareszcie dojrzał do tego, by pojąć odejście Galatei. Miłość z poczucia obowiązku stała się dla obojga ciężarem. Kiedy jej zabrakło poczuł jednak pustkę, której nie mógł niczym zapełnić... Przestał w końcu kochać ożywiony marmur i przypomniał sobie o dawnych zainteresowaniach. Tak dawno nie przebywał w swojej pracowni… Przepojony radością chwil spędzanych z Galateą nie potrafił tworzyć. Do tego trzeba przecież cierpliwości, skupienia, zatrzymania chwili w jednym momencie rzeczywistości. Kiedy ona była przy nim, zapominał o swoich pomysłach, chciał być tylko dla niej. Teraz jednak miał dostatecznie dużo czasu, by poświęcić się swojej pasji.
*
Otworzył drzwi swego warsztatu. Zobaczył walające się wszędzie narzędzia, które pozostawił tam ostatnim razem. Gotowe rzeźby stały pod ścianą w oczekiwaniu na spojrzenia pełne podziwu. Jego wzrok uciekał przed ich wyrzutami. One chciały być podziwiane, oglądane, a ich twórca zamykał je w czterech ścianach, które odrażały swoją szarością.
Podszedł do swojego stanowiska pracy. Wydawało mu się, że marmurowe głazy oczekiwały w napięciu aż w końcu otworzy drzwi, wejdzie, popatrzy na nie tymi oczami pełnymi czegoś niesamowitego… Ale nie mógł. Już nie potrafił. Usiadł tylko przy brudnym oknie i patrzył na przechodzące ulicami cienie. Zastanawiał się nad własnym życiem, tą cienką nicią, która w każdym momencie mogła zostać przerwana. Nie było Galatei, nie potrafił rzeźbić. Czas płynął. Nie było już nic, tylko on i jego talent, który już nic dla niego nie znaczył.
*
A gdyby tak… Nie. To głupie.
Ale czy nie mógłbym?
Chyba warto spróbować. Dlaczego nie miałbym stać się takim jak oni?
I tak nie potrafię już tworzyć. A właściwie… To byłoby coś nowego, coś innego!
A jeśli się coś nie uda?
Może…
*
Lodowate dłuto dotknęło ciepłej skóry. W ręku mistrza stało się posłuszne najdrobniejszym odruchom. Od twarzy odpadały płaty skóry nasączone krwią, której strugi powoli spływały wzdłuż szyi. Kolejne szczątki upadały tam, gdzie teraz było ich miejsce – na podłodze. I nie czuł bólu. W przypływie twórczego szaleństwa, znajdując się poza czasem i przestrzenią, kreował siebie samego na nowo.
Zza ściany dobiegały tylko głuche uderzenia młotka padającego na nieczułe dłuto…
***
Przez rozbite szyby niedawnej pracowni Pigmaliona wkrada się wiatr. Tańczy nad doskonałymi posągami, pełnymi wdzięku, pokrytymi teraz girlandami pajęczyn. Są samotne i opuszczone, ale się nie skarżą. Bardziej boli je to, że oglądane są po raz pierwszy. Trwają – mimo wszystko.
A niespodziewany gość przemyka cichcem nad łóżkiem artysty, nad stosem bezładnie rozrzuconych bandaży pokrytych zakrzepłą, szarobrunatną krwią. Porusza z piskiem zepsutymi drzwiami szafy, w której wciąż wiszą ubrania, choć od dawna nieużywane. Niesiony nim kurz wznosi się i opada, szuka nowych miejsc schronienia w pustym pomieszczeniu. Dotyka też ścian, niemych świadków twórczej pracy rzeźbiarza, co noc usypianych melodiami uderzeń o metalowe dłuto.
***
Kiedy opuszcza pracownię jest już pełnia lata.
Unosi się ku górze, wykręca zwariowane salta. A w swoim radosnym tańcu przygląda się ludziom bez twarzy, kroczącym w monotonnym rytmie. I podśmiechuje się cicho widząc, jak ktoś pośród nich wciąż gubi krok, stąpa zbyt ciężko, by nie pozostawiać śladów.