Pianista...inny
"Odi profamm vulgas et aeceo" - pomyśłałem jak zwykle złośliwie, bywając z konieczności w podobnych miejscach, szybko dopiłem kawę (czego nie cierpię ! ) i wstałem kierując kroki w tę stronę, skąd wydawało mi się, że dochodzą magiczne dźwięki fortepianu.
Uszedłem niewielki kawałek drogi. No, a jakże ... za szybem windy towarowej widzę wejście do niewielkiej restauracyjki. To właśnie z niej rozchodzą się dźwięki instrumentu, jakby z innego, lepszego świata. Wszedłem tam i ...zgłupiałem zaskoczony. Dosłownie. Dotąd myślałem, znając swój gatunek, że nie jest w stanie mnie już niczym szczególnym zaskoczyć. A jednak...
Właściciel restauracyjki, jak widać, postanowił zdystansować konkurencję i żeby przyciągnąć większą liczbę konsumentów (ja nazwałbym ich dwunożnymi wełniakami, zresztą jak zawsze) postawił na małym podium fortepian ( ! ) i wynajął pianistę. To ten człowiek grał na tym fortepianie. To nie była żadna tam muzyka mechaniczna produkowana przez jakiś tam odtwarzacz najnowszej generacji...reklamowany jako nowość, nawiasem mówiąc.
Ale jak on grał. Matko Ty Moja Kochana. W momencie kiedy wchodziłem do restauracyjki, rozchodziła się po pomieszczeniu wyczarowywana klawiaturą fortepianu i genialnymi palcami pianisty, rajska muzyka. Pianista grał właśnie "Fantazję - Impromptu cis -moll Op.66" Chopina. Szybciutko zająłem pierwsze z brzegu wolne miejsce i ruchem ręki zatrzymałem biegnącego w moim kierunku, nadgorliwego podawacza żarcia, zwanego kulturalnie w lepszych towarzystwach, kelnerem.
***
Dyskretnie rozglądam się po sali. Lokal raczej czysty, niezły wystrój wnętrza. Widać od razu, że właściciel bywały z doświadczeniem gästaibeitera nabytym w zachodnich garkuchniach
Ludzie jedzą, piją różne napoje, rozmawiają głośno, niektórzy przeglądają ze znudzonymi minami kolorowe czasopisma. Jak to w restauracji nienajwyższej kategorii, gdzie właściciel liczy tylko na zyski.
A przede mną genialnie grający artysta muzyk i fortepian.
Gra teraz dwie sonaty Chopina, później "Le Noze di Figaro" Mozarta i chyba aby mnie dobić... znowu Poloneza As -dur Op..53 Chopina.
Gra jak natchniony. Nie ma więcej jak trzydzieści lat. Obok podium ustawiona jest mała tabliczka informująca, że jest to znany pianista z jednej z byłych republik radzieckich. Przyjechał do niby cywilizowanego kraju ze swoim talentem. Pewnie wszędzie szukał możliwości gry w filharmoniach, wszedzie mu odmawiano, stracił chyba nadzieję i wylądował tutaj... pośród pospólstwa zainteresowanego głównie skonsumowaniem schabowego popijanego zimnym piwem. Cóż to za głupi i zwariowany świat, gdzie geniusze znakowani są jak bydło tabliczkami a barany swododnie napychają brzuchy w lepszych restauracjach, nie martwiąc się o dzień następny, jak ten biedny, genialnie grający artysta.
Patrząc na scenę a raczej to podium co udawało scenę, mialem wrażenie, że grając jest nieobecny duchem w tej przesyconej kuchennymi zapachami i wypełnionej tuzinkowymi ludźmi sali.
Grał i był w zupelnie innym świecie. Grał z zamkniętymi oczyma będąc w innym, magicznym świecie, jaki tworzył przy pomocy swojej myzyki.
Ten wielki, utalentowany artysta tą grą dzielił się z tymi ludzmi swoją wrażliwą duszą, miłością, radością istnienia i wszystkim co w nim było najlepsze. Tą grą opowiadał także o głodnych latach nauki, żelaznej samodyscypliny, wytężonej wielogodzinnej, katorżniczej pracy. O godzinach spędzonych nad klawiaturą fortepianu, obolałych zmęczonych ćwiczeniami delikatnych, wyczulonych na dotyk instrumentu palcach.
Dyskretnie rozglądam się po sali restauracyjnej. Dobrze, że stoliki nakryte są czytsymi, nawet ładnymi obrusami, bo patrząc na to towarzystwo zasiadające drobnomieszczańsko-dostojnie przy tychże stolikach, konsumujące zamówione z kart dań wiktuały, nie mogę wyjść ze zdumienia.
Ja chyba już nigdy nie zrozumiem rodzaju ludzkiego o pospolitych kształtach dwunożnych wełniakow. Co za prostactowoi i brak nawet elementarnego odczuwania rozchodzącego się eufemicznego piękna tego świata, wyczarowanego palcami geniusza, delikatnie pieszczącego bialo-czarne klawisze instrumentu.
Nikt, ale to absolutnie nikt nie odwrócił nawet głowy w jego kierunku. Nie wykonał żadego ruchu, który wskazywalby na to, że usiłuje swą hermatyczną duszą poczynić jakikolwiek wysilek zrozumienia muzycznego przekazu. Żenujące widowisko .Wstyd mi było za tych ludzi. Dziękuję Matce Naturze, że nie dopuściła do tego, abym zmienił zdanie o swoim gatunku. Dziękuję sobie także za to, że dobrowolna alienacja, choćby we własnych oczach, wyróżnia mnie sposród tego tłumu idiotów o pełnych brzuchach ale pustych duszach. Twierdzę bowiem, iż każdy średnio inteligentny dwunożny osobnik, (z tego obowiązku zwalniam tylko wełniaki) powinien mieć jakieś zainteresowania intelektualne, niezależnie od tego, czym się zajmuje w życiu. A już na muzyką w taki sposób graną, szczególnie mieć wyczuloną duszę.
Ale tych ludzi istotnie interesuje jedno: oni przyszli tu zjeść, coś kupić, obejrzeć jakiś pełen strzelaniny i mordobicia film w Multikinie, spotkać się ze znajomymi, spędzić "mile" trochę czasu. Nigdy nie ufałem ludziom o małych duszach. I zawsze śmieszyło mnie, że myślą jakby na "odwrót".
Oto kilka przykładów:
- śpieszą się do dorosłości, a potem wzdychają za utraconą młodością,
- tracą zdrowie, by zdobyć pieniądze, potem tracą pieniadze, by odzyskać zdrowie,
- z troską myślą o przyszłości, nie przeżywając teraźniejszości
- żyją, jakby nigdy nie mieli umrzeć, a umierają jakby nigdy nie żyli.
Czyż to nie paranoja ?
***
W otwartych drzwiach restauracji przystanęła jakaś młoda para rozmawiając zbyt głośno i jeszcze częściej opsypując się pocałunkami.
Boże mój - pomyślałem ... gdyby nie ta ich pusta paplanina, to nawet te pocalunki pasowalyby do ogólnego nastroju wywołanego grą wspaniałego pianisty. Czemu ja tu siedzę sam i nie mogę kogoś pocalować, przekazując tym najczulszym, wywołanym nastrojem pocałunkiem, całego piękna jakie nagromadziło się w mojej duszy, poprzez tę właśnie grę ?? No...dlaczego, dlaczego ??
Pianista tego nie widzi. Gra i ma półprzymknięte oczy. Jest teraz w swoim lepszym świecie. Rozmawia właśnie z aniołami Mozarta. Kompletnie nie zdaje sobie sprawy, że na publiczność, która go rozumie, sklada się tylko dwoje ludzi. Ja, który siedzę bez ruchu, jak żywy pomnik i jakaś skromnie ubrana starsza kobieta, która słucha i ma łzy w oczach. Wprost widać jak pochłania duszą, każdy wydobywający się z instrumentu dźwięk.
Nielicząc nas dwoje nikt nie slucha, chyba nawet sam Stwórca. Ale tego ostaniego stwierdzenia, nie jestem tak do końca pewnym.
Bo to niemożliwe przecież, aby Stwórca nie objawił się poprzez duszę i dlonie tego człowieka siedzącego przy fortepianie, dającego szczerze z siebie to, co w nim najlepsze.
W tym jednym momencie, kiedy zasiadał do fortepianu, zwolnił siebie od myślenia zmysłami. Albowiem, kiedy myśli nie niepokoją wrażliwej duszy, płyną nurtem neutralnym, jednolitym, nie stawiają niepotrzebnych, egzogennych pytań i nie oczekują na nie odpowiedzi. Gdy konflikty wewnętrzne stają się eufemiczne a człowiek uwalnia siebie od wewnętrznych cierpień, wypelnia go radość tak wielka, że aż brak słów na jej nazwanie - a to oznacza możność bycia tylko z samym sobą.
Ezoteryczny luksus ludzi, dla których jedyną miarą człowieczeństwa jest wielkość a raczej głębia ich duszy. Najlepsze pozostaje w nich, przecież niczego nie zabierze im los
Dla niego nieważne jest teraz to, czy ktoś go docenia, nieważne czy za swoją fenomenalną grę dostanie jakieś śmieszne pieniądze od wyżartego pospólstwa. Nieważne, że znajduje się w zadymionej, pelnej kuchenych zapachów garkuchni. On gra jakby znajdowal się w mediolanskiej La Scali, lub paryskiej operze. Gra, bo to jest jego przeznaczenie, tworzy radość i to jest jego imperatyw i powód, dla którego istnieje.
Słuchając go zaczynam odczuwać prócz radości słuchania wirtuoza, także szacunek do niego. Szacunek, bo on właśnie swoją postawą uzmysłowił mi, że każdy ma swoją prawdę w sobie, którą musi zrealizować. Nieważne, czy ktokolwiek nas wspiera, krytykuje, ignoruje, obraża, czy zaledwie toleruje. Robimy coś, co jest w nas samych ukryte, aż pewnego dnia nasze przeznaczenie samorealizując się da nam radość, w każdej sekundzie naszego istnienia.
***
Pianista kończy kolejny utwór Mozarta i po raz pierwszy patrzy na salę. Dyskretnie pozdrawia wszystkich siedzących na sali, wytwornym skinieniem głowy. Nasze oczy spotykają się. Jego są pełne jakiegoś wewnętrznego światła i natchnienia malującego się w za dużych oczodołach z lekka przymglonych bytowaniem w innym świecie i moje, pełne zachwytu i zdumienia, wpatrzone w pianistę, jak w efemeryczne zjawisko, przypadkiem zagubione w tym pełnym aksjologii świecie. Zjawa przysłana przez boginię Erato, aby naprawiać ten zawriowany, pejoratywny i hermatyczny świat dwunożnych wełniaków, dla których konsumpcja kotleta schabowego podanego z frytkami, jest szczytem doznawania rozkoszy. Biedni, mali duchem ludzie.
Bo chyba tak było, przynajmniej w tym restauracyjno - kuchenno - durrnym, nieprawdziwym, pejoratywnym mikroświecie.
Lekkim skłonem glowy oddałem hołd czlowiekowi, który był muzycznym geniuszem, bo swoją grą potrafił wprowadzić słuchacza w bajkowy, lepszy świat. Świat, w którym panuje piękno i harmonia duszy. Gdzie prawda jest prawdą. Miłość oznacza Miłość. Słowa "Kocham Cię" , oddają ich prawdziwe, pozbawione fabulacji znaczenie. Są zaprzeczeniem hipostazy.
Pianista po chwili przerwy, wraca do swojego raju i może lepiej już go tam zostawmy, by nie zranić sztucznymi i mało poważnymi w obliczu jego muzyki sprawami tego hermatycznego, durnego świata. Ten człowiek bowiem jest dla każdego z tych tu siedzących przykładem.
Dla wszystkich innych także.
Albowiem, kiedy wydaje nam się, że nikogo nie obchodzą nasze sprawy, pomyślmy o samotnym, genialnym pianiście.
On przez swoją pracę i geniusz rozmawiał ze swoim Stwórcą, a reszta...reszta nie miała już żadnego znaczenia.