Para rękawiczek część 2 - 29 czerwca
29 czerwca
Iwona umyta i odświeżona wyszła z łazienki. Usiadła na łóżku w piżamie i oparła łokcie na udach. Bolało ją biodro. Chciałaby, żeby tu była mama. Wiedziałaby, co na to poradzić. Albo chociaż pocieszyłaby. Zniosłaby wtedy łatwiej ten ból.
Mama... Iwonie napłynęły łzy do oczu. Szybko je wytarła. Nie może płakać. Jak się poryczy, to pół nocy nie prześpi, a rano musiała wcześnie wstać. Wcześniej niż wstawała do pracy. Musiała. Dobrze, że przynajmniej teraz chwilowo nie musiała nosić tych dziwnych strojów i tej tapety na twarzy. W ostatni wtorek tak się wściekł, że ją porządnie pobił i jeszcze rzucił o ścianę. Jakby mu było mało.
Iwona podeszła do drzwi balkonowych. Na dworze było ciemno i lało jak z cebra. Otworzyła je i wyszła na zewnątrz.
Balkon nie był duży. Mieścił się tu mały stół i ławka, nad którymi wisiało zadaszenie.
Myśl o mamie wprawiła Iwonę w taką melancholię, że miała ochotę siedzieć na tym deszczu. Przysunęła stół do balustrady. Usiadła na nim, a ręce i głowę oparła o balustradę. Poczuła, jak wielkie krople spadają jej na jej głowę i spływają po twarzy.
Była tu już od ponad trzech miesięcy. Z dala od domu, w obcym kraju, odcięta od świata na dobre. Najwcześniej trafiła tu Natasza. Rok starsza od Iwony, modelka- albo raczej była. Kiedyś wystąpiła w programie „Top model”. Potem porwał Natalię, rok młodszą od Iwony. Też modelka. Była. No i na końcu ona, Iwona.
Ile razy w ciągu tych trzech miesięcy przeklinała swój wygląd. Ile razy stała przed lustrem w łazience z żyletką w ręku, żeby się pociąć, oszpecić. Ach, ile razy! Za każdym razem brakowało jej odwagi. Rzucała wściekła żyletkę do umywalki, wracała do łóżka i płakała.
Próbowała uciec, ale zawsze na drodze stawał on.
-Gdzie idziesz?
-Do ogrodu.
-Tędy?
-Lubię chodzić okrężną drogą.
Iwona wiedziała, że nie ucieknie. Pilnował je wszystkie jak złota w banku. Gdy od niego odchodziła, czuła na plecach jego wzrok. Ucieczka stawała się niemożliwa.
Umowy podpisywali przy posiłkach. Ona w tym czasie podawała do stołu, dolewała wina, itp. Na początku otwarcie brała papiery i targała. Muzyk patrzał na nią zdezorientowany, a on wściekły. Po posiłkach, przy których przez nią nie dochodziło do podjęcia wspólnych interesów, brał ją do swojego gabinetu. Najpierw dawał tylko ostrzeżenia. Potem zaczął bić. Żeby tego uniknąć, zdecydowała się przejąć inną taktykę. Udawała fajtłapę, a potem ze łzami w oczch przepraszała obu za rozlanie wina na papier, za upuszczenie talerza z mięsem polanym sosem, za przewrócenie kieliszka. O płacz nie było trudno, Wystarczyło, że pomyślała o mamie. Wtedy nie bił.
Pomyślała, że jak uda umysłowo chorą, to w końcu ją wypuści. Na co mu chora na umyśle baba, co wszystko psuje? Dalej niszczyła dokumenty tuż przed albo tuż po ich podpisaniu, ale już w bardziej teatralny sposób. Raz zachowywała się jak rozkapryszone dziecko (dosłownie jak dziecko), a raz jak wariatka, której padło na mózg. Strasznie dużo ją to wszystko kosztowało, ale przez to miała nadzieję, że wyrzuci ją gdzieś w lesie i będzie mogła wrócić do domu.
Tydzień temu doszła do wniosku, że była w błędzie. Gdyby ją wyrzucił, a ona dotarłaby do domu, wszystkie jego przekręty wyszły by na jaw. Razem z porwaniem. Musiałby ją zabić, żeby do tego nie doszło.
Przestała udawać. Nie chciała tak skończyć. Gdy we wtorek niejaki James O’Conell miał podpisać z nim kontrakt, po prostu wyrwała kartkę z rąk zgreda i wyszła z salonu, nie mówiąc ani słowa. Stary cap w końcu się zczaił. „Lepiej późno niż wcale”, myślała z ironią. Wiedziała, co ją spotka. I spotkało. Teraz wygląda tak, że nie może już nosić bluzeczek z krótkim rękawem i minispódniczek. Tak długo, aż się zagoi i jej ciało znów będzie nieskazitelnie czyste.