Papieros
ierać, pocałowałeś mnie w usta. Uspokoiłam się, a ty, niepomny moich niedawnych pretensji, wziąłeś mnie na ręce i przerzuciłeś przez ramię. Jeśli myślałeś, że zachowam się spokojnie, grubo się myliłeś. Nie słysząc moich gróźb, próśb i krzyków, przeszedłeś kilka kroków i- uprzednio wymruczawszy kilka słów mających na celu przywrócenie mi spokoju- umieściłeś moją osobę na tylnych siedzeniach jakiegoś samochodu. Zatrzasnąłeś drzwi i wybiegłeś, zostawiając mnie samą na kilka chwil. Wróciłeś z dwiema niewielkimi torbami- zobaczyłam, bo zdjęłam sobie to świństwo z oczu. I... zabrałeś mnie na wakacje. Prawdziwe wakacje za granicą... Tak jak zawsze chciałam. Chodziliśmy po tym samym parku, do którego ja boję się teraz wejść. Boję? A może... wstydzę się, nie wiem. Tego konkretnego dnia też mijaliśmy drzewa, a ty...
Muszę zapalić. Zaciągam się tak bardzo, że aż łzy stają mi w oczach. A może to nie przez to?
... poprosiłeś mnie o rękę. Tak po prostu klęknąłeś pośrodku mokrej trawy, nie zważając na nic dookoła. Cały ty. W rękach trzymałeś bukiet stokrotek, które zerwałeś, kiedy nie patrzyłam, a w oczach miałeś iskierki. Na twarzy błąkał ci się uśmiech, ten, który zawsze tak lubiłam. Natychmiast kazałam ci wstać. Nie chodziło o to, że było mi wstyd, ale nie mogłam przyjąć do wiadomości, że ty... klękasz... Klękasz... przede mną. Orzekłeś, że nie ruszysz się, dopóki nie odpowiem. Rozpłakałam się wtedy, kucnęłam, rzuciłam się na twoją szyję, przewracając cię. Tak oto oboje wylądowaliśmy na trawie. Wyszeptałam twierdzącą odpowiedź i pocałowałam cię w ucho.
Nazajutrz, nie wiem, jakim cudem, otrzymałeś wezwanie. Podczas naszego codziennego spaceru, kiedy trzymaliśmy się za ręce, powiedziałeś, że musisz wracać. Zaprotestowałam. Miały to być dwa tygodnie dla nas: ja i ty, nic dookoła. Odgarnąłeś mi kosmyk włosów z czoła. Widziałam na twojej twarzy bezradność i niechęć do kłótni, dlatego zaczęłam krzyczeć i płakać. Przecież wieczorem mieliśmy iść na wystawę, dla której przyjechaliśmy właśnie tu. Wiedziałeś, jak mi zależało, żeby obejrzeć ją z tobą. Kiedy przestałam się wydzierać, nie obraziłeś się, ale otoczyłeś mnie ramieniem i pozwoliłeś wypłakać. Mruczałeś mi do ucha obietnice i przyczyny, przez które miałeś wyjechać. Mówiłeś coś o Polsce... że powstanie, a my przecież po kryjomu, w wielkiej tajemnicy wyjechaliśmy. Tyle osób nam pomogło, więc teraz ty musisz pomóc im i Ojczyźnie. Przecież z cudem graniczył nasz wyjazd... Wcześniej mówiłeś, że zostaniemy tu do końca wojny... Obiecałeś, że wrócisz do mnie, kategorycznie zabraniając mi jechać ze sobą. Przysiągłeś, że kiedy tylko skończy się wojna, przyjedziesz. Zażartowałeś, że nie oświadczałbyś mi się, żeby się ze mną nie żenić. Roześmiałam się przez łzy i wtedy pocałowałeś mnie po raz ostatni.
Cisza. Pan z rowerem usnął. Rytmicznie pochrapuje. Przebiega Nugat i wyciera się o moje nogi długo, zaskoczony, że jeszcze go nie odepchnęłam. Patrzę na zegarek. Jedenasta dziesięć. Ja cofnęłam się wstecz o tyle lat, a minęły zaledwie trzy minuty. To niesprawiedliwe, że wspomnienia trwają tak krótko. Ocieram łzę, ale po przetartym szlaku toczy się kolejna. Siedzę i patrzę na moją fajkę. Nugat wrócił, mogę ją już wyrzucić.
Moje niespełna osiemdziesięcioletnie kości domagają się zmiany pozycji, ale zaciągam się. Wiem, że powinnam wyrzucić tego cholernego papierosa, tak sobie przecież postanowiłam. Wypuszczam dym z westchnieniem. Patrzę na papierosa, uśmiecham się krzywo i kręcę głową. Palę.
Przecież czekam.