Ostatnia Wigilia
sztuczne uśmiechy.
-Benjaminie Marstenie, jeśli chcesz dzisiaj zjeść to lepiej się pospiesz! Inaczej twój ojciec nie zostawi nic dla ciebie! - zawołała z mistrzowsko wystudiowanym śmiechem Susan.
-Cha, cha, cha! Bardzo śmieszne! Ale naprawdę, Ben, lepiej już chodź! - atmosfera dobrze udawanej wesołości udzieliła się również Tomowi.
- Już idę, zaczekajcie!- tupot stóp i jęki schodów świadczyły o prawdziwości słów młodego Marstena. Rodzina zasiadła do stołu i właśnie mieli zacząć jeść. Wiatr hulał, gwiżdżąc i pojękując, kiedy rozległo się stukanie do drzwi. Na początku ciche, a potem coraz bardzie natarczywe. Stuk, stuk, stuk. Przerwa. STUK, STUK, STUK.
- KOGO NIESIE O TEJ PORZE??!!!!- ryknął rozwścieczony Tom.
- Otwórz tatusiu, to ja, wasza Ellie- odpowiedziała, a jej głos brzmiał tak, jakby usta miała pełne ziemi.
-Ellie? Nasza Ellie? ELIZABETH?!!!-Susan była jednocześnie zaskoczona, przerażona i paskudnie szczęśliwa. Zerwała się
z krzesła, odepchnęła męża o otwarła drzwi na oścież. To, co zobaczyła przeraziło ją do cna.
To była Ellie. Jej skóra miała fakturę pergaminu, była cienka i żółta. Ubranie zaczęło już gnić, wisiało na niej jak na wieszaku. Sama Elizabeth wyrosła, niewyobrażalnie schudła, a mimo to wciąż była niezwykle podobna do Bena. Niegdyś aksamitne, czarne włosy, teraz stały się szare i przerzedzone tak, ze było widać gnijącą czaszkę. Po całym ciele ukochanej córeczki Susan przemykały dziwne różowe robaki. Jednak najstraszniejszym akcentem stały się jej oczy. Czarne, martwe, matowe, pełne żalu i niewysłowionej wściekłości. Błądziły po twarzach rodziców i czaiła się w nich żądza mordu. Nie mrugała. Jedynie, gdy patrzyła na brata w jej oczach pojawiało się coś na kształt miłości i niewyobrażalnej tęsknoty. Tom patrzył na córeczkę , a jego twarz wyrażała na przemian skrajne przerażenie i miłość. Susan trzymała się framugi, by nie upaść. Ben, który stał za matką, przez kilka sekund patrzył w osłupieniu, w końcu podszedł do Ellie i przytulił ją mocno. Elizabeth trzymała z zaciśniętej dłoni rysunek Bena. Zarówno Susan jak i Tom zauważyli to, ale byli zbyt zdumieni, aby pytać o cokolwiek.
- Nareszcie mogę cię przytulić. Nawet nie wiesz, jak mi tego brakowało! Ellie! Tak bardzo za tobą tęskniłem! - łkał Ben, nie zważając na robaki łażące po nim i po Elizabeth. To nie było ważne!
- To dlaczego dopiero dzisiaj zaprosiłeś mnie z powrotem? Zresztą, nieważne, liczy się tylko, to, że zależało ci na tyle, żebyś poszedł na cmentarz i przywołał mnie. - odpowiedziała Ellie- NIE TO CO WY! - zwróciła się do rodziców - Pogrzebaliście mnie i nic więcej! Zależało wam na tym, żebym wróciła? NIE! - krzyczała Ellie, łkając.
- Kochanie, to nie tak- zaczęli się tłumaczyć- po prostu…
- PO PROSTU CO???? NIE INTERESUJE MNIE TO!- wrzeszczała Ellie, a w jej oczach znów
pojawiła się żądza krwi – Ty odwiedzałeś mnie często! Do diabła, przyniosłeś mi mój portret, dwa lata po mojej śmierci!
- Nie złość się Ellie. Oni stracili wiarę. Ja nie. Ja zawsze wiedziałem, że do mnie wrócisz. Dziś Wigilia, to magiczny dzień, kiedy cuda się zdarzają. Wiedziałem, że tęskniłaś za nami, tak jak my za tobą - uspokajał ją Ben - mówimy o cudach, proszę Ellie, nie opuszczaj nas już! Obiecaj, ze tego nie zrobisz! Obiecaj!
- Uspokój się Benny- zaczęła Elizabeth - zostanę z wami, ale nie mam wiele czasu. Mój grób jest zbyt blisko…
- Przeprowadzimy się - przerwała jej Susan gorączkowo - zrobię dla ciebie wszystko, opuszczę to miasto, nawet kraj, bylebyś została z nami. Już na zawsze…
- To nie o to chodzi! Nic nie rozumiecie! Nie byliście po tamtej stronie! Tam jest wieczność! Widzieliście kiedykolwiek biel tak ostrą, że nie możecie patrzeć? Czuliście kiedykolwiek zapach, który tak rani wasze nosy, że nie możecie go poczuć?! Cholera jasna, co wy możecie o tym wiedzieć?! – Ellie zaczęła szlochać tak głośno, że nie była w stanie powiedzieć chociaż słowa.