Ostatnia godzina i jedenaście sekund
Kiedy wyciągam dłoń nad stół, ona drży jakby już wiła się w konwulsjach.
Wstaję, a krzesło szura, rozpruwając ciszę.
Odbezpieczam broń. Kładę palec na spuście i przykładam zimną lufę do swojej skroni.
Już, no już. Teraz, dokładnie teraz. Tak, to już. Zaraz nacisnę. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim.
Oddech mi przyśpiesza, nie słyszę już nic. Nawet ciszy. Nie słyszę nic. Mam wrażenie, że serce zaraz wyskoczy mi z piersi.
Jest mi zimno, przeraźliwie zimno.
Minuta.
Zaczynam krzyczeć…
I rzucam się do ucieczki.
Przeskakuję nad bezwładnymi ciałami. Omijam kamienne posągi, biegnę w kałużach krwi.
Wpadam na drzwi, zanim zdążam nacisnąć klamkę. Na dworze jest zimno, wręcz lodowato. Wiatr szarpie moim płaszczem. Słyszę jakieś ostrzeżenie w tych podmuchach. Słyszę w nich groźbę.
Biegnę nie zwracając uwagi na ból w płucach.
Pędzę tak szybko, że nogi zaczynają odmawiać mi posłuszeństwa. Wspinam się na wzgórze. Młócę śnieg rękoma, sądząc, że choć trochę sobie pomagam.
Słyszę jak cały świat zaczyna odliczać.
Dziesięć…
Gdyby oni tylko wiedzieli.
Docieram na szczyt.
Ledwo łapię oddech, ciemnieje mi przed oczami. Patrzę na tysiące światełek w dole. Mam przed sobą tyle żyć. Tyle bijących serc, tuż pod moimi stopami.
Pięć…
Znów przykładam rewolwer do skroni.
Tak, teraz nie ma już czasu.
No dalej. Nie masz już gdzie uciec.
Teraz, no już.
Zaczynam krzyczeć. Drę się na cały głos. Wrzeszczę na cały świat. Wydzieram się na niesprawiedliwość…
…i……
Jeden…!
Strzelam w powietrze.
Posyłam w noc jedyną kulę, którą mam przy sobie.
Wypuszczam rewolwer z ręki.
Drżę.
Czuję jak czas zaczyna się uginać. Jak powietrze tężeje pod wpływem jakieś nienazwanej siły.
Jestem przerażony.
Chociaż nie… właściwie to…
Wyszczerzam zęby w upiornym uśmiechu.
Czuję jak coś zaczyna się burzyć. Niszczyć, umierać.
Słyszę krzyki, ziemia drży.
To koniec. Koniec nas wszystkich. A do tego to moja wina.
Zamykam oczy, rozkładam ręce i czekam.
Dziesięć sekund po północy.
No właśnie… kim jestem?