OKRUCHY PAMIĘCI (V )
Dom rodzinny, dzieciństwo – to także smaki! Pieczona gęś, faszerowana - na Nowy Rok - jedzona na zimno do chleba. Kurczaki faszerowane nadzieniem z pietruszką. Właściwie to powinnam powiedzieć - kurczaczki - bo w porównaniu z dzisiejszymi mutantami - były maleńkie. Ale jakie smaczne! Szczupak gotowany - w galarecie. Jak to się robiło? Należało odciąć głowę, ściągnąć skórę, mięso oczyścić z ości, rozgnieść widelcem lub zemleć, dodać surowe jajko, herbatniki, przyprawić do smaku: pieprzem, solą, gałką muszkatołową, nałożyć nadzienie do skóry, zeszyć i ugotować w warzywach, ostudzić, pokroić w plastry i zalać zrobioną z wywaru i żelatyny - galaretą. Pyszności! Smakowitości!
Wigilia – to przede wszystkim – potrawy! Zupa czasami grzybowa, ale częściej barszcz czerwony, ryby- świeże, smażone, śledź pieczony faszerowany ( mlecz, pokruszony chleb razowy, jajko, cebula smażona, przyprawy). Makaron z makiem lub serem, makowiec, kompot z suszu, czasem pierniki. A na święta? Wędlina z kupionego wcześniej prosiaka, zrobiona przez dobrego rzeźnika, mięso pieczone (schab) i drób: kurczęta, kaczki, gęś. No i oczywiście ciasto drożdżowe, babki, makowiec, sernik. Ciasto drożdżowe – do pieczenia posmarowane z wierzchu żółtkiem, wysokie, miało niepowtarzalny smak. Takie piecze jeszcze ciocia Jadzia (żona wujka Tadka) w Przasnyszu.
Makaron domowy! Kto go jeszcze pamięta ? Nie mam pojęcia, jak mama gotowała zupę grzybową? Nigdy więcej takiej nie jadłam i nigdy nie udało mi się takiej ugotować, choć podobno nieźle gotuję. Ten kolor i ten, ten smak! Grzybów mieliśmy zawsze dużo. Ojciec lubił je zbierać. W okolicznych lasach było ich mnóstwo. Prawdziwki, kurki (u nas nazywane- gąskami), zielonki (prośnianki), czarne łebki (podgrzybki), koźlaki, olszaki (kożlaki z pomarańczowymi kapeluszami – nazywane przez wujka Tadka- brata mamy- „personalne”, bo w jego zakładzie pracy – personalny - miał nazwisko: Olszak), maślaki i rydze (ich było mało). Mama suszyła prawdziwki i czarne łebki i także marynowała je, podobnie jak i zielonki, które również konserwowała w kamiennym garnku w soli. Wystarczyło trochę wymoczyć i były jak świeże. A cielęcina na Wielkanoc? Koniecznie musiała być. Kupowano cielaka (albo połówkę) i robiono z niego pieczeń, galaretę, sznycle, pieczeń z nerkówką.
Jakie mama potrafiła piec naleśniki. Mnie absolutnie się nie udają. A propos naleśników. Wujek Ratyński (mąż siostry mamy), pracując w lesie, poprosił leśniczynę, by na obiad były naleśniki. Pora obiadu - a naleśników nie ma. Zdziwiony krótką pamięcią kobiety – pyta ją – dlaczego? Kobiecina, zmartwiona, tłumaczy mu, że całą wieś obeszła, a na leśników już nikt więcej nie chciał się zgodzić. O naleśnikach nie słyszała!
Smaki Chorzel, tradycja, no i jeszcze zapachy! Żywiczny zapach lasów sosnowych rosnących na piaszczystej ziemi unosił się nad miasteczkiem, przywiewany przez wiatr. Letnie wieczory pachniały maciejką, rezedą, groszkiem, jaśminami, ale przede wszystkim- maciejką.
Od rzeki –świeży zapach wody i traw napełniał powietrze. Czasami, od obrzeży zwanych stodołami, od chlewików i chlewów dochodził „żywiczny”- jak go określił wiele lat później Krzysiek Bujnowicz- mąż siostry mojego męża ( oj, bo się „zamężuję”) - fetor – nie miasta, lecz wsi. Zdarzało się to wtedy, gdy czyszczono chlewy. Dzisiaj i tak wolę tamten „zapach”- od spalin.