Opowieści z Hellsound: Noc w gotyckim zamku.
1. Zamek.
Słońce ostatnią krwawą smugą przebijało się przez chmury. Drzewa w dziewiczym fragmencie puszczy Flamenigt stały martwo, przywalone tonami śniegu. A nad nimi górował wspaniały, biały zamek. Strzeliste wieżyczki wbijały się ostrymi dachami w firmament niebieski. W setkach okien odbijało się pomarańczowe światło.
Jedyną drogą łączącą zamek z cywilizacją, małym miastem Njord, pędziło dwoje sani. Konie parskały ciężko, z nozdrzy wylatywała para, lecz woźnice dalej je poganiali, byle skryć się w bezpiecznych murach przed zapadnięciem zmroku.
Tymczasem znowu zaczął sypać śnieg. Mokre płatki wciskały się między futra leżące na pierwszych saniach, doprowadzając siedzącą tam dziewczynę do istnej wściekłości.
A była ładna. Spod wielkiego puchatego kaptura na drobną twarz opadały lśniące pukle ciemnobrązowych włosów. Spod nich z kolei błyskały oczy koloru morza. Pełne usta zacisnęła ze złości, a mróz nadał brzoskwiniowej cerze bardziej różowego odcienia.
Nazywała się Shelia Maren herbu Bursztynowe Jezioro. Miała osiemnaście lat, lecz wychowanie sprawiło, że nieraz zachowywała się jakby wciąż miała dziesięć. Była nieznośna, rozpieszczona i samolubna, ale wszyscy naokoło wciąż jej powtarzali, że jest wspaniała, słodka i niepowtarzalna.
Teraz jechała na spotkanie swojego narzeczonego i wieloletniego przyjaciela, najstarszego syna księcia Zephelda herbu Marmurowy Jesion, Winstona. Shelia znała też jego młodsze rodzeństwo, Talbota i Phoebe. Bardzo całą trójkę lubiła, ponieważ trudno nie lubić kogoś kto ma tak podobny charakter - również uważa się za pępek świata. Wiedziała też, że mają starszego przyrodniego brata, ale nigdy go nie spotkała. Podejrzewała natomiast, że to jakiś dziwoląg, przynajmniej tyle ze skąpych opowieści książątek.
Nim sanie wjechały na wzgórze, na którym mieścił się zamek, drobny śnieżek zdążył zamienić się w śnieżycę. Zabrakło więc tradycyjnego dla szlacheckich młodych narzeczonych powitania na podwórzu, lecz szybko wprowadzono Shelię do środka. Ogrzano ją i posadzono do rodzinnej kolacji - w końcu i tak całą rodzinę Winstona już wcześniej znała.
Po pokoju, który od teraz miał się stać jej sypialnią, ślizgały się błyski ognia z kominka. Shelia stała przed lustrem podziwiając swą zgrabną, drobną postać. Trochę brakowało jej telewizji lub telefonu, by poplotkować z kumpelami. Jedyną rozrywką pozostało jej wychwalanie i podziwianie siebie. Wtedy rozległo się ciche, lecz pewne siebie pukanie do drzwi. Do środka weszli młodzi książątka i wkrótce poczuli się jakby z powrotem w prywatnej szkole. Zaczęli wspominać wszystkie wygody miasta (Winston przy okazji zapowiedział, że kiedyś sprowadzi do zamku telewizor) i wszystkie psikusy, które razem płatali.
- A pamiętacie tego dzieciaka, którego Shelia przez pół roku wodziła za nos?! - wykrzyknęła Phoebe.
Wszyscy się roześmiali, lecz Talbot nagle spoważniał.