OKRUCHY PAMIĘCI (IV)
- pisałam w zbiorku: „ Sumienie sumień i serce serc”- poświęconemu Janowi Pawłowi II- w pierwszą rocznicę Jego śmierci.
Orzyc – rzeka mojego dzieciństwa. Będąc dzieckiem, myślałam, że Orzyc znaczy tyle samo , co rzeka. Płynęły więc Orzyce po Polsce całej. Pamiętam moment – nie chodziłam jeszcze do szkoły - gdy uświadomiłam sobie, że mój Orzyc jest tylko jeden, a inne rzeki mają swoje nazwy. W Przasnyszu - płynie Węgierka! Było mi jakoś smutno.
Zaraz po wojnie starsza młodzież, kultywująca tradycje przedwojennego harcerstwa (koleżanki i koledzy brata i siostry) urządzali nad brzegiem Orzyca, na cyplu między głównym korytem rzeki a jej martwą odnogą (niedaleko mostu) – ognisko i puszczanie wianków w wigilię św. Jana. Po rzece pływały kajaki z lampionami. Taki kajak zbudował sobie i mój brat. Pozwolił mi nawet kilka razy popływać nim. Co się z nim (z kajakiem- nie z Tadkiem ) – stało ? Nie wiem. W pamięci mi utkwiła jedna przygoda z kajakiem tym związana. Któraś Wielkanoc. Brat w nowym garniturku (spodnie pumpy) wyszedł z domu. Po jakimś czasie wrócił i z głupawym uśmiechem stanął we drzwiach pokoju.
- Dlaczego tak stoisz? – pyta mama. A on nic, tylko nadal stoi i niezbyt mądrze się śmieje.
- Co, ser masz w kieszeni? No, ruszże się wariacie!- mówi mama.
- A co, nic nie widzicie?- pyta Tadek.
- A co mamy widzieć? Ciebie?- Tak ,widzimy, śmiejącego się do sera chyba!
- Jestem cały mokry! Wpadliśmy do rzeki. Kajak się przewrócił- powiedział wreszcie.
- Sam się wywrócił, jakiś niestabilny....
- No, trochę rozkołysaliśmy go.
Garniturek brata rzeczywiście był równiutko mokry, a że trochę ciemniejszy, na to nikt nie zwrócił uwagi.
Orzyc - rzeka rodzinna. Mama płukała w nim upraną bieliznę, taka była czysta woda! A ryby? Pyszności! Tak lubiłam jeść złowione przez tatę. Świeżutkie, pachnące, smaczne! A dzisiaj, te ze sklepu, są jakieś śmierdzące i smak nie ten! Albo ziemniaki młode! Janki. Ich smak czuję do tej pory. Podane ze świeżymi skwarkami i koperkiem oraz ze zsiadłym mlekiem, które kroić można było nożem. Wciąż wiosną myślę o tamtych smakach. To było takie proste jedzenie , ale jakie smaczne. Nie było wtedy tyle nawozów sztucznych. Woda i powietrze - jeszcze czyste. Bez konserwantów i całej tej chemii. Ale tylko niedługo po wojnie. Później cieszono się z dymiących kominów.