Ogień Wiary
iły tylko głosy ludzi zgromadzonych na dziedzińcu, domagających się ukarania heretyka. Strażnik pilnujący więźnia przywitał mnie z szacunkiem i udaliśmy się w dół, do klasztornych lochów. Wdawało się być jeszcze bardziej zimno niż było na zewnątrz. Chłopak leżał na ziemi, zziębnięty, brudny i wycieńczony. Nie patrzył w naszą stronę, wiedział, po co przybyliśmy. - Synu, już czas - zwróciłem się do niego. - Ojcze, jeśli można, to chciałbym jeszcze wyznać Bogu moje winy - zwrócił się do mnie z oczami mokrymi od łez. Kiwnąłem głową dając mu przyzwolenie. Mężczyzna wzniósł głowę do góry, po czym zaczął mówić sobie tylko znaną modlitwę, ponieważ nie wymawiał głośno słów. Głowę spuścił na dół i niezręcznie, z grymasem bólu na twarzy wykonał znak krzyża. - Dziękuję, ojcze. - zwrócił się w moją stronę. Nie odpowiedziałem nic, gdyż przyzwolenie na modlitwę i wyznanie winy przed Bogiem przez skazanego, gdy jestem o to proszony, jest moim obowiązkiem. Znów skierował wzrok w stronę kamiennej ściany, gdzie przed chwilą miał swój ołtarz, poczym głęboko odetchnął. Jego załamujący głos wyrażał lęk i przerażenie, ale również ulgę, którą miał niebawem poczuć. Strażnik podszedł do młodzieńca i podniósł do góry za szyję. Chłopak ledwo co wstał i słaniając się na nogach szedł w stronę schodów. - Pospiesz się - bicz strażnika trafił we wcześniejsze rany, a ten odchylił mocno plecy. - Przestań! Ten człowiek już wystarczająco wycierpiał. - nie mogłem pozostać obojętny wobec sadyzmu człowieka pilnującego więźnia. Chłopak z trudem szedł w górę po kamiennych schodach, jedną ręką przytrzymując się ściany. Jego długie cięte rany na plecach wciąż krwawiły, a każdy ruch ciała otwierał jej na nowo, nie dając im się zabliźnić. Słonawy pot spływał po całym ciele, drażniąc skórę i wydawał się niczym ogień na plecach. Wyszliśmy na dziedziniec, który był niczym jarmark podczas niedzielnego poranka. Ludzie tłoczyli się wokół pasażu, aby tylko dostrzec skazańca i dorzucić jeszcze jakieś oszczerstwo w jego stronę. Strażnik wyszedł przed nas i kazał się rozstąpić ludziom, aby można było doprowadzić więźnia na miejsce egzekucji. Ludzie krzyczeli, niektórzy spluwali, a starsze kobiety wykonywały dobrze im znany znak krzyża, który miał ocalić duszę tego chłopca przed wiecznym potępieniem. Rzucano w niego małymi odłamkami kamieni i chichotano. Chłopak szedł nie patrząc na rozjuszony tłum, z głową spuszczoną w dół; z pokorą przyjmował swoją karę. Stos przypominał snop siana, który zwykło się ustawiać na polu podczas pory żniw. Filary podtrzymujące konstrukcję stanowiły dwie duże drewniane belki. Na nie narzucona była sucha trawa (zebrana z okolicznych pól specjalnie na tą okazję) oraz wysuszone gałęzie, które stanowiły łatwopalny materiał. Wszystko to oparte było o wielki drewniany słup wbity uprzednio w ziemię. Na słupie znajdowała deska, na której skazaniec stał, podczas gdy stos płonął. Stanęliśmy we trójkę przed miejscem egzekucji, a chłopiec nieśmiało spojrzał na stos. Pochylił szybko głowę i odwrócił ją. Tłum cały czas przekrzykiwał się w bluźnierstwach wobec. Ludzie domagali się odczytania wyroku, co stanowiło pewien rytuał przed rozpoczęciem egzekucji. Czytano człowiekowi sentencję ponownie, w obecności społeczności miasta, aby mógł odczuć psychiczne konsekwencje swojego czynu. Miało go to pogrążyć zupełnie i dać możliwość wyznania publicznie winy przed Bogiem. Niektórzy padali na kolana i szlochając prosili o przebaczenie lub darowanie kary. Nigdy jednak żadnemu z nich nie udało się przekonać Oficjum. Kardynał Puccini wyszedł przed tłum i stanął naprzeciw umęczonego chłopaka. Spojrzał na niego i demonstracyjnym ruchem wyjął zwinięty w rulon papier. Bezgłośnie odchrząknął i począł czytać. Chłopak stał, nie okazując żadnego zainteresowania czytającemu, co ewidentnie zauważył tłum, co chwila rzucając w jego stronę najgorsze z możliwych słów. Nie był stanie skup