Łukasz Małecki "Wina niedomniemania"
Lecieli dopiero od kilku godzin, a czekał ich co najmniej rok podróży. Komandor Gregory Dobrovolsky stał przy otwartym włazie w swojej kabinie, w jednej ręce ściskając dziennik pokładowy, w drugiej nerwowo miętosząc paczkę papierosów. Słychać było tylko szum pracujących maszyn. Żadnych ludzkich głosów, żadnych kroków, żadnych syren. Z wyrazem tęsknoty malującym się na twarzy Dobrovolsky patrzył na pojemnik środków nasennych, stojący na szafce przy łóżku i walczył z pokusą, by po niego sięgnąć. Wysypać na dłoń dwie tabletki albo całą garść, połknąć i zapaść w cichy, spokojny sen, stan absolutnej nieświadomości. Zamknął oczy.
Wiedział, co musi zrobić, ale coś go powstrzymywało przed przekroczeniem progu. Strach, że idąc długim, zbyt długim korytarzem, niczego więcej nie usłyszy? Gwaru rozmów w mesie, meldunków przekazywanych przez radiowęzeł, dochodzących zza pleców chichotów członków załogi… Odchrząknął mimowolnie – a może celowo – by wreszcie przerwać niepokojącą ciszę i jak na sygnał wystrzału ruszył stalową bieżnią, próbując doścignąć dawno utracone poczucie sensu.
Zabawne, ale po tylu latach spędzonych na pokładzie „Santa Marii” brakowało mu brudu. Ściany, podłoga, biegnące wzdłuż korytarza rury i okablowanie – wszystko to było sterylnie czyste i bezwonne; pozbawione charakteru, jakby przeklejone w rzeczywistość prosto ze zdjęcia. Dobrovolsky maszerował w towarzystwie echa miarowych kroków, a jedyny zapach, jaki czuł, to smród własnego potu.
W końcu dotarł do celi. Zatrzymał się przed wejściem, poprawiając mundur. Już miał zamiar zapukać, lecz w przebłysku świadomości szybko cofnął rękę. Przycisnął kciuk do czytnika, a masywny właz zasunął się z sykiem.
Gdy Dobrovolsky wkroczył do środka, siedzący przy niewielkim stoliku młody mężczyzna uniósł głowę. Trudno było cokolwiek wyczytać z jego twarzy, nie licząc buty, z jaką mierzył przełożonego wzrokiem. Nie zadrżał mu jednak żaden mięsień, a spojrzenie po chwili całkowicie zobojętniało. Dobrovolsky podejrzewał jednak, że to tylko pozór, że w głowie tego człowieka kłębiły się w tej chwili setki myśli, z których żadna nie napawała optymizmem. Albo raczej miał nadzieję, że tak właśnie jest.
– Wszystko mi teraz wyśpiewasz – rzucił w końcu. Chciał, by zabrzmiało to stanowczo, ale w połowie zdania głos mu się załamał i wyszło żałośnie. Nie takie wrażenie powinien robić sędzia i samozwańczy kat, który miał wymierzyć karę. Chłopak nie zwrócił na to jednak uwagi.
– A jaką muzykę pan lubi, El Komendante? – zapytał wypranym z emocji głosem. – Siedziałem kiedyś w jednej celi z marynarzem, znam kilka szant. Lubi pan szanty?
Dobrovolsky zmarszczył czoło i momentalnie skarcił się za brak panowania nad odruchami. Położył na stole dziennik i odsunął krzesło, szurając jego nogami o metalową posadzkę. Usiadł naprzeciw rozmówcy, otworzył paczkę lucky strike’ów, wyciągnął jednego i włożył go między wargi. Odnalazł stronę, na której figurowały pierwsze zapiski z pobytu na planecie. Przejrzał je pobieżnie, a potem przewertował dziennik dalej, aż do dnia, w którym nastąpiło apogeum… no właśnie, czego? Nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie, choć na górze strony widniało: APOGEUM. Wpatrywał się przez chwilę w wielkie czarne litery, oczekując, że za sprawą jakiejś magii same ułożą się w odpowiedź. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Cały tekst opowiadania w najnowszym, sierpniowym numerze czasopisma "Science Fiction Fantasy i Horror". Prócz tego w numerze:
- "Wilcze prawo" - opowiadanie Rafała Dębskiego, Autora Numeru 46 - CZYTAJ W WORTALU GRANICE.PL