Nieznane miasto...
***
Zasnąłem szybko i po chwili znalazłem się w nieznanym mieście. Ulice, place, skwery przesycone były dziwnym światłem, niespotykanym w miastach, które znam, świetlistą poświatą, przezroczystą i mglistą, jakby z cukrowej waty z czasów pięknego dzieciństwa. Gdy szedłem główną arterią miasta, widziałem niecodziennie ubranych ludzi. Stroje ich nasuwały na myśl wersalską modę pałacową z XVIII wieku, kiedy przechadzanie się po parkach dworskich było na topie, a warstwy sukien na ciałach kobiecych przyprawiały o kolorowy zawrót głowy. Te znane z obrazów malarskich modne stroje teraz wyglądały anachronicznie. Jakby właśnie kręcono historyczny film, tyle, że ja do niego nie bardzo pasowałem…
Miasto tętniło życiem, wszędzie chodzili ludzie, prowadząc się pod rękę, jak w powieściach wiktoriańskich la belle epoque, jak w baśni, jak dawniej bywało. Zauważyłem, że nikt się tu nigdzie nie spieszy, nie przepycha łokciami, dążąc do jakiegoś obłąkanego celu, że wszyscy są szczęśliwi, choć nie widziałem banków, pełnych tajnych kont miliarderów. Ustrój, jaki tu panował nazwałbym nie kapitalistycznym, ale też nie socjalistycznym, bo ten pierwszy odbiera szczęście, ten drugi mami i łudzi utopijnymi obietnicami nie z tej ziemi, rodem z księżyca.
Nagle zszedłem, albo coś kazało mi zejść z głównej arterii, którą kończył olbrzymi plac centralny z wysadzanymi różami fontannami, jednak nie sprawiało to wrażenia, jakie znałem z Nowej Huty, raczej z opisów w starożytnych apokalipsach. Uliczka, w której się błyskawicznie znalazłem wiodła do jakiejś świątyni, lecz nie wiedziałem, jakiego wyznania. Były tam krzyże, półksiężyce, gwiazdy żydowskie i wiele innych mało znanych symboli, lecz nikogo we wnętrzu, gdzie paliła się czerwona lampka w kształcie ogniska. Kiedy podszedłem do wielkich drzwi w bramie głównej, ta od razu zaczęła się otwierać, choć nic nie robiłem. Wszedłem do środka i ujrzałem wielkie rzeźby głów ludzkich, ale także zwierzęcych, zobaczyłem przepiękne obrazy sztuki malarskiej, które przedstawiały jakieś geometryczne abstrakcje, a jeden z nich latający dysk, podobny do dwu złożonych razem talerzy. Zapytałem, gdzie jestem…? Odezwał się niski, potężny głos, podobny do jerychońskiej trąby: “- W centrum kosmosu.” “Jaki jest dziś dzień?” - nalegałem. “- 19 listopada, wtorek”. “- Ale który mamy teraz rok?” - krzyknąłem, chcąc się upewnić, że nie śnię. “- 2117” - powiedział basowy głos i umilkł. Powoli obszedłem świątynię dookoła i wyszedłem przez boczną furtkę. W powietrzu wisiała dziwna atmosfera, nastrój uroczysty i wzniosły, lecz ja chciałem wrócić. Wyjąłem komórkę z kieszeni i ujrzałem na ekranie datę, którą podał głos zza przesłoniętego jakby prezbiterium, świętego świętych przezroczystą szatą. Nie wahając się wiele zrobiłem kilka zdjęć. Jedno z nich wysłałem jako mms mojej małżonce. - Postaram się wrócić. - wpisałem i schowałem telefon. Kiedy wyszedłem, przed wejściem głównym czekał jakby zrobiony z jakiegoś nieznanego materiału niby helikopter. Ktoś otworzył drzwiczki i machnął ręką, żebym wsiadał. Nie czułem strachu, raczej zaciekawienie. Unieśliśmy się w górę, przelatując nad dziwną świątynią, zataczając kręgi nad tym nieznajomym miastem, w którym nie było prawie latarni, ani lamp neonowych, lecz mimo to wszędzie było jasno. Potem unosiliśmy się wyżej i wyżej, mijając chmury, wznosząc się ponad nie, a wyglądały jak obsypane śniegiem góry. Wtedy ze znużenia zasnąłem. Gdy się obudziłem, był 19 listopad roku 2018. A więc udało się… - pomyślałem, przewróciłem na drugi bok i zasnąłem.