Nie wszyscy lubią ślicznotki
- Witam. Pan Euzebiusz Taz?
Ociężale skinął głową. Nie musiałem nawet prosić go o dokument. Plastikowa karta leżała przede mną. Już opuszczałem żuchwę, gdy rozległo się namiętne stukanie. Policyjne stukanie. Po chwili zza futryny wychynęła lśniąca łysa głowa Zagrajka. Przeprosiłem inwalidę i ruszyłem do Marka, zamknąwszy szczelnie drzwi.
- Są wyniki. I niespodzianki…
Oddaliliśmy o dwa metry od drzwi. Marek wyjął protokół i, niby czytając, mówił:
- Daktyloskopia – nic, śladów krwi – brak, sperma – zero. Ale jest coś jeszcze…
Czekał, aż nadstawię uszu.
Nadstawiłem uszu.
- Pani Taz… ta nasza ślicznotka… ona nie była w oryginale kobietą!
Nie widziałem własnej miny, niemniej, gdy było już po wszystkim, stała się rychło żartem numer jeden calutkiej komendy. Pamiętam za to, iż pobiegłem do naszego pokoju zwierzeń, stanąłem przed bratem denatki i spytałem:
- Czy pańska siostra była transseksualistą?!
- To panowie nie wiedzieli?!? – oburzył się.
Chwyciwszy krótkofalówkę Marka i krzycząc w czteroliterowych wyrazach, kazałem przygotować ekipę oraz wóz.
- Ale co się dzieje, szefie?
- Odpowiedź jest na tablicy w moim gabinecie. Musiałeś słyszeć o nowym seryjnym ze Śląska.
- Tak, dzisiaj. Chyba pan nie podejrzewa…?
W pewnej chwili chciałem mu odparować, że przypuszczalnie znaleźliśmy jeża, bardzo konkretnego jeża, ale nie pojąłby z tego nic a nic. Zresztą sam niewiele rozumiałem, słuchając instynktu, a ponadto skupiałem się już na akcji. Pośpiesznie wdziałem kamizelkę i sprawdziłem stan magazynka w moim P99. Auto wraz z ekipą stało przed rdzawym gmachem komendy. Wszyscy zwarci, gotowi, tylko twarz Zagrajka wymalowana jaskrawym niepokojem.
- Szef jest pewny? – zapytał. Przecież on ma alibi. I czemu miałby sam informować o znalezieniu ciała? To szaleństwo! Samobój!
- Może właśnie o to idzie. Albo, jak sądzę, nasz podejrzany jest po prostu zbyt pewny siebie. Ruszamy!
Zdawało się, iż wybroniłem się z tych wątpliwości, ale każdy przy zdrowych zmysłach przyznałby rację Markowi. Klepacz po prostu pasował do rysopisu ‘jeża’. To było wszystko. No, i chcieliśmy go wyłącznie zatrzymać. Nie wieszać.
Gdy przekazałem ekipie plan akcji, w drodze na Leśnicę zacząłem przyłapywać się na pewnych myślach. Marzyłem o tym finale. Gliniarz staje oko w oko z zabójcą. Mówi, że popełnił błąd. Sprawca wyciąga broń. Mierzy nią w gliniarza. Ten, korzystając z chwilowej nieuwagi, łapie pistolet w klucz. Szarpią się. Pada strzał. Raniona zostaje stopa zabójcy. Krzyk. Szczęk zakładanych kajdanek. Sprawiedliwość. Jednak w takich scenach coś zawsze musi się spieprzyć.
Dom o podniszczonej elewacji okazał się przyjemny i w innych okolicznościach najchętniej poprosiłbym o herbatę. Przed budynkiem na planie litery L było spore podwórze, z niewielką piaskownicą oraz huśtawką. Bujał się na niej chłopczyk z rozwianymi włosami. Wysiadłszy z auta, ruszyliśmy do niego w podskokach, pytając o ojca i odprowadzając na bezpieczną odległość. Odparł grzecznie, że tata robi coś w garażu. Dwóch policjantów zostało przy naszym renault. Garaż był tą krótszą kreską w L, ze stalowoszarą bramą, w której wywiercono otwór na wzór judasza. Zdało mi się, iż kogoś za nim widziałem. Energicznym ruchem dłoni wskazałem chłopakom, by dwóch zbliżyło się z lewej strony, podczas gdy ja z Markiem zajdziemy go z prawej. Dzieliło nas siedem, może sześć metrów od bramy, kiedy ta znienacka ruszyła do góry, jak podczas otwierania bombonierki. Naszym oczom ukazał się Klepacz. Wysoki, postawny mężczyzna o maleńkich czarnych oczkach i przyciętych niedawno lokach. W prawej ręce trzymał pistolet. Na pierwszy rzut – starego Walthera, lecz nie można mieć było pewności. Zdrewnieliśmy.