Nic nie robienie
Wiaderko, łopatka, zestaw do babek, ciężarówka do kopania, kocyk, mokre chusteczki, papka owocowa do wyciskania, banan, bobo frut, moja torebka, wszystko już wzięłam? Wezmę jeszcze książkę - może coś poczytam. "Jak okiełznać złość" - pożyczyła mi Monika, zawsze jest dla mnie inspiracją, jeśli chodzi o poradniki na każdy dzień. Zaraz, zaraz, chyba nie wzięłam jeszcze telefonu.
Wyruszamy w końcu na podwórko, objuczeni niczym karawana na pustyni. Moje obecne emocje dobrze znają tylko matki małych dzieci, które zdecydowały się wychowywać je samodzielnie. Dobrze, że na placyku zawsze jest ich kilka. Kiedyś tylko siedziałam i bawiłam się z Jankiem albo czytałam, dziś staram się wymienić myśli. To pomaga. Ze zdziwieniem odkryłam, że nie tylko ja - mimo ogromnej miłości do dzieci i radości z macierzyństwa - czasem zwyczajnie chcę tylko odpocząć. Dziwny ten stan - kocham dzieciaki nad wszystko i uważani jesteśmy przez znajomych za wzorcową i bardzo udaną rodzinę, a jednak gdzieś, tam w środku, czuję się niedoceniona i niespełniona. Przewalam ogrom przedmiotów przez cały tydzień, wykonuję prace, których nie widać, godzinami tłumaczę z jakiego powodu pszczółka wraca na noc do ula i dlaczego nie wolno w piaskownicy sypać piaskiem kolegów. A jednak te rodzinne komentarze o tym, jak "Agatka ma dobrze z Piotrusiem, bo on tak świetnie zarabia" irytują mnie przeogromnie. Że niby kto ma dobrze? Ja z nim czy on ze mną? Zadbany dom, zawsze domowe ciasto w weekend, posprzątane, uprasowane, ale i tak nie jestem przecież tak doskonale zorganizowana jak ta perfekcyjna asystentka!
Kolejna koparka piachu na moich stopach przypomina mi, gdzie jestem. No tak, jeszcze chwila i wracamy do domu. Po drodze zakupy na obiad (te największe robimy w sobotę w markecie razem z Piotrem). Wracamy do domu, Jasiek już śpi w wózku. Przekładam go na łóżeczko i idę do kuchni. Pomidorowa z makaronem i mielone z ziemniaczkami na drugie danie. Oczywiście z buraczkami, bo Piotr uwielbia buraki pod każdą postacią. W międzyczasie składam pranie. Kiedy to uprasuję? Już drugie w kolejce do szafy. Dobrze, że wpadłam na pomysł, że mam wydzielone półki na uprane rzeczy czekające w kolejce do uprasowania. Inaczej utonęłabym w stercie upranych ciuchów. Jeszcze pół godziny i budzę Jaśka, musimy jechać po Marlenkę do szkoły, pewnie znów nie jadła nic na szkolnej stołówce.
"Mamusiu, spóźniłaś się dzisiaj, ja tu czekam i czekam, a Ciebie nie ma. I w dodatku jestem głodna, a panie znowu zrobiły szpinak. " -Znowu k..... coś - myślę.- "Słoneczko, Jasiek nie mógł wstać. Przykro mi, że musiałaś czekać. Za to w domu Twoja ulubiona zupa".- "A budyniek malinowy na deser będzie?"- Nie, myślę, znowu coś. -"Nie będzie. Słoneczko, zapomnieliśmy kupić w ostatni weekend, a nie chciałam ze śpiącym Jankiem biegać po delikatesach." Foch, skrzywione w podkówkę usta dają mi znak, że nie jest dobrze. I za chwilę nie będzie lepiej. Techniki płakania na żądanie Marlenka ma opanowane mistrzowsko. Uprzedzając fakty proponuję zadzwonić do taty. Ucieszona pomysłem ostatecznie daje się przekonać i wracamy bez płaczu do domu. Obiad, lekcje, Jasiek do edukacyjnych bajek. Zdziwiona odkrywam, że jest już prawie 18:00. Jasiek do kąpania, Marlenka ma chwilę na swoją zabawę, razem oglądają "Dobranockę". Potem zmiana. Marlenka do łazienki, a Janek trochę na łóżku, a trochę na dywanie zaczyna się pokładać. Mija 20:00, kładę dzieci spać. Piotra wciąż nie ma, a po mojej głowie zaczynają krążyć coraz czarniejsze scenariusze. Godzinę później pojawia się w drzwiach: "Przepraszam Agatko, że tak późno, wypadło nam ważne spotkanie".- "Mogłeś chociaż zadzwonić albo oddzwonić". Idę do łazienki, jestem zmęczona. Znów nic nie robiłam cały dzień. Czarne myśli krążą nad moją głową niczym jastrząb krążący nad ofiarą. Nic nie mówię głośno, pełna poczucia odpowiedzialności za dobro i szczęście rodziny zamykam za sobą drzwi od sypialni...