Magia w muzyce i gdzie ona się ukrywa.
Kiedy spotykają się ludzie i przynoszą ze sobą instrumenty znaczy, że coś się będzie działo. Oj będzie się działo! W momencie, kiedy zaczynają grac dochodzi do konfrontacji, myśli idei, poglądów, uczuć. Na oczach słuchaczy toczy się dramat, komedia, tragedia, farsa, który nie zawsze do końca zrozumiały, ale przyjemny lub nie dla ludzi postronnych – słuchaczy. Język, jakim się posługują muzycy nie opiera się na wyrazach, zdaniach i wyobrażeniach na nich budowany, nie jest tak obrazkowy jak np. język polski, hiszpański. Tutaj zasada komunikacji opiera się na ekspresji. Myślę, że tak i ja jak i Ty drogi Czytelniku nie będziemy mieć problemów z interpretacją zdania wymawianego przez zrozpaczone japońskie dziecko, (któremu dla przykładu zepsuł się pies robocik) i pomimo bariery językowej zrozumiemy, że jest mu źle, tak samo jak zinterpretujemy poprawnie nie rozumiejąc języka mongolskiego, wiązankę zdenerwowanego Mongoła, który właśnie się dowiedział, że jego kobieta dawała połowie wioski w zamian za spirytus...
Tak samo słuchając muzyki, gdzie kolejne dźwięki budują nam w wyobraźni pejzaż a słuchacz nie wiem wcale, że została zagrana skala frygijska w kolejności za całotonową na tle dominanty wtrąconej poprzedzonej substytutem trytonowym [ależ się wykazałem znajomością fachowej terminologii !]. Po prostu taka wiedza nie jest w ogóle potrzebna do właściwego odbioru dzieła. Tutaj liczy się efekt, wrażenie. I nie zaprzeczy nikt, że nie zdarzyło mu się to, że po wysłuchaniu utworu poczuł się jakby przejechany walcem, albo miał ochotę przerzucić dla siebie pętlę przez drzewo ewentualnie postanowił się oświadczyć...
To jest właśnie ta magia zawarta w tych kilku dźwiękach, którzy „akademiccy klasycy” chcą sprowadzić do jednego wzoru z różnym skutkiem. Nie można zaprzeczyć, że można rozpisać utwór, rozbić na czynniki pierwsze wszystkie składniki, dokonać niemalże strukturalnej analizy wszystkiego. Częściowo się to udaje, są niektóre pewne „ przepisy na klimat” uwiecznione w mądrych książkach, problem polega na tym, że tylko częściowo, poza tym twórca analizowanego dzieła, ( który żeby być wielki już dawno umarł) często nie miał bladego pojęcia o tym, że właśnie ogrywa pasażem zmniejszonym subdominantę tylko po to, żeby później zagrać skalę molharmoniczną. Muzyka, jaką przedstawiał była na tyle spontaniczna żeby o tym nie myśleć w czasie grania czy komponowania. Jak to się zwykło mówić:” just feel the music”.
Jakiś czas temu usiadłem ze starym dobrym kumplem na werandzie jego domu nad jeziorem, rozmawialiśmy jak zwykle o całym otaczającym nas świecie, kawą popijaliśmy mieszankę bimbru z jakimś sokiem, spowijała nas mgiełka aromatycznego tytoniu. Noc była w pełni wraz z nią pojawił się księżyc zasłaniany raz po raz chmurami, z których kropił deszcz, wiatr szumiał... Była odpowiednia pora żeby złapać instrumenty. Stworzyliśmy duet standartowy jak na nasze towarzystwo: gitara + harmonijka ustna. W rękach trzymałem starą powykrzywianą gitarę o wartości drewna opałowego, mój „wspaniały” sprzęt został daleko w domu, cała elektronika , kunsztowne dzieło lutników pewnej dobrej firmy. Byłem zdany na siebie i wyobraźnię muzyczną. I oto właśnie przy pierwszych dźwiękach zostaliśmy porwani przez wiatr w daleką podróż, mijaliśmy deltę Missisipi i Missouri, plantacje bawełny, Chicago, Nashville, byliśmy nad morzem, w Indiach, jechaliśmy pociągiem, wreszcie byliśmy deszczem i wiatrem... I tak wsłuchani w siebie i w wiatr, i deszcz, trwaliśmy w tym muzycznym letargu nieprzerwanie jak się później okazało 3 godziny. Przyznam, że nie wiem jakie wtedy grałem akordy, jakie skale, w jakim metrum, jakie progresji i ile taktów zostawialiśmy sobie na improwizację, ten cały światek został za plecami, bo był nieistotny. Następnego dnia (wyszły mi odci