Most II
To nie był udany początek lata. Niby wszystko wokół zdawało się być takie jak co roku. Tak samo kwitły róże i piwonie, dojrzewały czereśnie i truskawki, tak samo prażyło słońce. Zaczynały się wakacje, ludzie gubili kolejne warstwy ciuchów, firmy turystyczne prześcigały się w walce o klientów i generalnie prawie wszyscy wzbierali energią i optymizmem. Powinno być dobrze. Ale nie było. Czasami to co dzieje się w głowie człowieka, w jego wnętrzu, potrafi całkowicie przesłonić choćby najcudowniejsze obrazy i zdarzenia wokół. Tak było teraz w przypadku Kamila. To nie stało się z dnia na dzień. Od dawna buzowało w nim i dojrzewało. Lawina myśli, emocji i zacięta wewnętrzna walka doprowadziła w końcu do rozstrzygnięcia. Zrezygnował z nauki w seminarium. Po drugim roku. Od początku to nie miało sensu, bo nie miał powołania. Teraz to wiedział. Wierzył w Boga, chciał być mu wierny, ale nie powołanie było przyczyną jego wstąpienia na uczelnię dla przyszłych księży. Chciał tylko uciec od świata i tego z czym sobie nie radził. To przecież było jakieś zakłamanie, nie pasujące do przyszłego głosiciela Boga na ziemi. Już w trakcie nauki okazało się, że nie do końca zgadza się ze wszystkimi dogmatami i nakazami kościoła. Nie wszystko popierał. Niektóre tezy chciałby oprotestować, wykrzyczeć, że to jakaś bzdura. Często nie mógł znieść wywodów swoich profesorów odnośnie tego, czy innego zapatrywania na życiowe sprawy. Nie odzywał się, bo nie uchodziło się sprzeciwiać i kłócić, będąc klerykiem na pierwszym czy drugim roku. Wstąpił do seminarium, żeby uciec przed sobą, przed swoimi wewnętrznymi skłonnościami i w nauce kościoła odnaleźć jakiś fundament, mądrość i siłę, dowód na to, że to co czuje trzeba wykrzywić, bo jest złe. Myślał, że kto jak kto, ale kościół i bliskość wiary musi w nim zniszczyć to co złe, a umocnić w dobrym. Od małego był grzecznym i pogodnym dzieckiem. Robił co mu kazano. Życzliwy, towarzyski, pogodny. Lubił kwiaty, taniec, muzykę, ładne ciuchy, ale kiedy ojciec zapisał go na lekcje karate, zamiast do szkoły tańca, nie protestował. To też było ciekawe wyzwanie. Ponadto lekcje karate wymagały wygimnastykowania ciała, a to przekładało się na lepsze możliwości wykorzystania swojego ciała w tańcu, przygotowywało do wykonania kolejnych figur. Na basen też chodził chętnie, podczas lekcji z upodobaniem obserwując kształtne sylwetki młodych ludzi. Był zafascynowany ludzkim ciałem. Wzrokiem gładził każdą wypukłość i mięsień, wyrobiony podczas wielomiesięcznego treningu. Rysował później z pasją te kształty, choć nikomu rysunków nie pokazywał. Ojciec był hydraulikiem, od lat wyjeżdżał do pracy za granicę, bo tam lepiej płacili. Rzadko bywał w domu. Matka pracowała w sklepie. Też była ciągle zajęta, lub zmęczona. Oboje mieli bardzo praktyczne podejście do życia. Nie zagłębiali się za bardzo w dogmaty wiary, a ich należność do kościoła opierała się na rzucaniu na tacę, uczestnictwie w świątecznych nabożeństwach i tradycyjnym poście na środę popielcową i wielki piątek. Ubierali też co roku systematycznie choinkę i szykowali koszyk ze święconką, zastawiali stół, starając się pokazać przed rodziną. Nie zastanawiali się za bardzo z czego to wynika. Taka była polska tradycja. Co do gejów jednak mieli postawę zdecydowaną. Ile razy w domu został poruszony temat padały określenia – wykolejeńcy, popaprańcy, pedały, zboczeńcy . Co do tego zgodny był każdy od pradziadka po młodszą siostrę i ośmioletniego kuzyna. Kiedy Kamil odkrył w wieku gimnazjalnym, że podobają mu się chłopcy starał się z tym walczyć, zaprzeczać, stwierdzał, że to przejściowe i samo minie. W liceum zakochał się w koledze z klubu karate. To wydawało mu się chore. Tym bardziej, że tamten był normalnym facetem i miał dziewczynę. Opowiadał o niej czasami, uśmiechał się a oczy mu błyszczały, twarz promieniała. To było szaleństwo. W Kamilu natomiast do nieprzytomności zakochała się przyjaciółka. Śliczna była, fajna, zabawna, tylko on nie potrafił nic do niej poczuć. Po maturze uciekł do seminarium duchownego. Stwierdził, że to jedyny sposób na wyjście z twarzą z całej tej sytuacji. Miał zostać księdzem, nigdy nie zbliżyć się fizycznie do nikogo i cała sprawa zostałaby w ukryciu. Nikt miał się nie dowiedzieć o tym, że ma skłonności homoseksualne. Był pewien, że tak będzie lepiej i to jest jedyny sposób, aby wyjść z sytuacji z twarzą. Nie sądził, że to też będzie szok dla rodziców. Matka zaniemówiła, ojciec zaczął się śmiać stwierdzając, że to musi być żart. Później oboje zachodzili w głowę jak mogło do tego dojść i oboje próbowali go od tego odwieść. Przecież był ich jedynym synem. Chcieli mieć wnuki, a o księżach jak się okazało, wcale nie mieli najlepszego zdania.
- I chcesz całe życie tak poniewierać się po świecie bez rodziny, bez kobiety? – pytał ojciec z niedowierzaniem – Ci księża to świra od tego w końcu dostają. Wiesz ile kobiet byłoby wdzięczne za takiego męża jak ty? Każdą mógłbyś mieć. Co tobie jest?
Nie powiedział, że jego kobiety nie interesują, bo ma skłonność ku chłopakom. Nawet nie wyobrażał sobie jaka wtedy byłaby reakcja. Seminarium duchowne wydawało się najlepszą opcją.
Był tam przez dwa lata. Starał się, ale to nie było dla niego. Im więcej i dłużej studiował nauki i dogmaty kościelne, tym więcej miał wątpliwości. On inaczej interpretował pisma, inaczej postrzegał Boga. Coś w nim buntowało się przeciwko takiej interpretacji jaką dawał kościół. Na jednych z ostatnich wykładów było sporo o posłuszeństwie. Wyżsi kapłani decydowali o losie niższych rangą. Posłuszeństwo było jedną z najważniejszych i najświętszych powinności każdego księdza. Jeśli biskup coś zdecydował o losie tego, czy innego księdza nie było mowy o dyskusji. Kamil słuchał tego z rosnącą irytacją. Przecież wiedział, że biskupi też nie zawsze mają czyste ręce, że też są omylni, a czasami zwyrodniali. Żaden fiolet czy purpura nie czyniła nikogo świętym i nieomylnym. A gdzie tu było miejsce na sumienie, zasady, etykę, wolność? Przecież to było podstawowe prawo człowieka – wolna wola. Każdy miał prawo bronić tego w co wierzył i co uważał za słuszne i prawdziwe. W tym momencie Kamil postanowił, że nie będzie dalej w to brnął. Nie chciał tam dłużej zostawać. Napisał list z rezygnacją, złożył go przed rektorem, spakował rzeczy i pojechał w stronę domu. Nie było bezpośredniego połączenia. Wysiadł na dworcu o drugiej w nocy, a kolejny autobus miał być dopiero o piątej rano. Czekając na dworcu usłyszał rozmowę kilku młodych chłopaków. Michał Szpak wygrał jakiś konkurs piosenki. Drwili i szydzili, bo pedał, bo kto na to pozwolił, bo manipulacja i różne takie. Oni nie mieli zamiaru pozwalać na czczenie popaprańców. Dużo mówili, wulgarnie przy tym i z wielką pogardą. Kamil starał się to ignorować do chwili, kiedy przyczepili się do jakiegoś małolata. Chłopak, co prawda ubrany był w obcisłe dżinsy i jaskrawe dodatki, ale nic nie wskazywało na to, że ma inną orientację. Być może tylko taki styl, ale uwzięli się na niego. Na domiar złego postawił się. Powiedział, że sami są popaprani i każdy ma prawo żyć według własnego uznania. Rzucili się wówczas na niego z pięściami i zaczęli okładać. Kamil stanął w jego obronie. Najpierw kazał im się odczepić od małolata, zagrażając wezwaniem policji, a później przypomniał sobie, że przez wiele lat chodził na lekcje karate. Nie było jednak jak na filmach. Może i zadał im kilka dotkliwych ciosów, może i poczuli go mocno na kościach, ale ich było czterech. Dopadli go, pochwycili, skopali, porozwalali bagaże i zostawili. Jeden z nich nożem przeciął torbę podróżną, a następnie dno plecaka, zawartość rozsypując dookoła. Chyba widok książeczki Nowego Testamentu i różańca, które stamtąd wypadły powstrzymały ich przed dalszą masakrą. Drugi roztrzaskał i zgniótł pod butem telefon.