Moja nieśmiertelność (niedokończone)
11 IX 2001r.
Siedziałam w swoim ulubionym fotelu, policzek oparłszy o mięciutkie obicie w kolorze mocnej kawy. Przykryłam sobie nogi puchatym kocykiem. Na stoliczku obok parowało kakao, omiatając pokój swym kuszącym zapachem.
Pełna zniecierpliwienia wzięłam do ręki roboczą wersję jego książki, którą dał mi przeczytać dopiero teraz, kiedy już wybrał się z nią do korekty. Stopy oparłam na siedzeniu, podciągając kolana odziane w jego spodnie dresowe legginsy pod brodę. Potarłam stopami między sobą, aby lekko je rozgrzać i otwarłam książkę, wcześniej włożywszy na uszy słuchawki, z których płynęła muzyka poważna.
Kochanie, witaj. Domyślam się, ze czytasz i prawdopodobnie odsłuchasz to dużo później, ale może to i lepiej? Szkoda, że się nie udało, sama wiesz, jak chciałem wydać tę książkę.
W tle rozległ się jakiś rumor i kilka chrząknięć.
To cud, że złapałem choć odrobinę zasięgu. Najwyraźniej, Bóg odrobinę się zlitował i dał mi szansę na to “do zobaczenia“. Wiem, że nie mówiłem ci tego często, ale kocham cię. Chciałbym żyć. Dla ciebie.
Jeśli miałbym szansę, za nic w świecie bym nie odszedł.
Wiesz co? Zawsze marzyłem o powieści, ale naprawdę nie dostrzegłem, jak ogromne arcydzieło mam przy sobie. Wybacz tę metaforę.
Kaszlnął.
Joanne, w wieczności będą słuchać moich poematów o tobie…
Książka miała być dedykowana…
Głos mu zadrżał, wyraźnie słabnął.
Zawsze byłaś obok, cały czas…
Minęło kilka sekund, słychać było tylko szuranie i tlący dźwięk kapania czegoś drobnego.
Wziął głęboki oddech, a powietrze zaświszczało.
Zmieniłem zdanie, chciałbym cię jednak usłyszeć...
Głos załamywał się, wydawał się płaczliwy.
Jo? Mam w nosie, jak trudne to będzie. I tak odejdę! Joanne? Błagam, odbierz telefon, kochanie…
Wyjęłam jedną słuchawkę szarpnięciem z ucha. Rozejrzałam się po domu, nasłuchując. Wydawało mi się, że dzwonił telefon, ale nie chciałam odrywać się od tekstu w środku akapitu. Wzruszyłam ramionami, stwierdziwszy, że to złudzenie.
Złudzeniem było całe moje dalsze życie.
Twoje palce.
Przebiegające po moim przedramieniu małymi kroczkami ołowianego żołnierzyka, wtedy, kiedy myślałam, że chodzi po mnie pająk, a jednocześnie śmiałam się w niebo głosy.
Uderzające w klawisze klawiatury lub maszyny, tamtej z Francji, którą wyrzuciłeś przez okno. Nigdy równomiernie - najpierw szaleńczym, owczym pędem, potem spokojniej, dalej wcale. Bębniłeś tylko w blat biurka. Minutami, godzinami, dniami, miesiącami. Latami. A ja siedziałam w pokoju obok.
W moich włosach. Mówiłam: “masz brudne ręce, nie dotykaj mnie”, ale miałeś to naprawdę gdzieś. Kochałeś tłamsić moje włosy między opuszkami palców, zostawiać na nich łój sączący się ze skóry czy choćby resztki kawy. Potem miałam wrażenie, że cała tobą śmierdzę, kiedy znowu się zamykałeś.
Na moim całym ciele.
Na stronach, rogach kartek.
Na poręczy od schodów, wiecznie od czegoś brudnej.
Na przyciskach ekspresu do kawy.
I jeszcze raz na mnie.
A najważniejsze? Wtedy, w tamtym mieście, te kilka lat temu. Ten jeden palec, którym wskazałeś mi drogę.
Usypia mnie co wieczór to samo. Nigdy nie potrafiłam spać, wtedy, kiedy trzeba było spać, aż do teraz. Kładę się, rozpadam, wstaję. W ciągu dnia nieczęsto uda mi się zaprezentować w całości. A czasem wcale nie wiem, kiedy jest “w ciągu dnia”.
Nie czytam. Nic. Mam wstręt do liter, do telefonów, do miast i do mężczyzn. Chyba że książka miałaby być związana autorsko z mężczyzną, od którego pochodziłby telefon i który pokazałaby mi miasto. Jak Ty.
Nie czekam. Nie czekam już na nic. Chyba powoli zaczynają docierać do mnie bardzo oczywiste rzeczy. Coraz częściej mam wrażenie, że mama miała rację - “Niedoj